Reklama
aplikuj.pl

Recenzja komiksu Hawkeye: moje życie to walka

Czy można zrobić komiks superbohaterski całkowicie nie-superbohaterski? Za tym dość przewrotnym pytaniem kryje się tytuł Hawkeye: Moje życie to walka, który ma szansę okazać się jedną z ciekawszych ofert w portfolio wydawnictwa Egmont.

Przyznam szczerze, że do tej pozycji byłem nastawiony bardzo sceptycznie. Hawkeye, mimo członkostwa w grupie Avengers, od zawsze wydawał się postacią co najwyżej drugoligową, podobnie jak Czarna Wdowa. Zasadniczo od lat cechowały go niewykorzystany potencjał i płytki rys psychologiczny.

Ponadto nie posiada żadnych specjalnych mocy, a jedynie jest świetnie wyszkolonym zawodowcem i niezrównanym łucznikiem. Kto z polskich czytelników zechciałby czytać komiks o kolesiu biegającym z łukiem, kiedy za rogiem czeka superbroń z adamantowym szkieletem, gromowładny bóg, albo zielony olbrzym szerzący destrukcję? Prawdziwe życie w Hawkeye’a tchnęły dopiero kinowe adaptacje Marvela. Ten stan rzeczy dał zielone światło dla samodzielnej serii komiksowej.

W ramach dygresji, jeśli pamiętacie czasy sprzed filmowego uniwersum, Iron Man również jawił się jako wypalona i mało porywająca postać do momentu, gdy nie wcielił się w nią Robert Downey Jr. Dzięki temu komiksowy Tony Stark zyskał nowe życie i więcej wigoru.

Marvel pisany na nowo

Dotychczasowa ramówka komiksów Marvel Now! szła dość prostym schematem, który sprawdzał się również w przypadku adaptacji filmowych. Generalnie jedynym sposobem na zaangażowanie czytelnika wydawało się zaserwowanie iście spektakularnego kataklizmu na skalę globalną czy nawet kosmiczną. Jak nie Ultron, to swoje trzy grosze musiał dorzucić Thanos. Kiedy na horyzoncie jawią się takie niebezpieczeństwa, człowiek biegający z łukiem wydaje się mało atrakcyjnym tematem na komiks.

Scenarzysta Matt Fraction zdawał sobie z tego dobrze sprawę. Paradoksalnie jednak taki stan rzeczy oznaczał realny atut w ręku autora. Dzięki temu mógł pobawić się tematem, być bardziej twórczym przemodelowując konwencję klasycznego komiksu marvelowskiego. Wystarczyło zadać sobie jedno, proste pytanie: co robi Clint Burton, kiedy nie pełni akurat służby w Avengers? Dzięki temu uciekamy od wielkich kosmicznych wojen i ultra-złoczyńców, schodząc do poziomu bardziej namacalnych intryg, ocierających się czasem o kino szpiegowskie.

Tom Moje życie to walka zasadniczo składa się z kilku pomniejszych historii stanowiących niezależne opowiadania, ale ostatecznie zazębiają się między sobą w sposób spójny. Nie musimy znać innych komiksów z serii Marvel Now! by przysiąść do tego, dlatego powinien przemówić szczególnie do osób dopiero zaczynających przygodę z komiksem. Całość ilustruje David Aja – rysownik hiszpańskiego pochodzenia. Kombinacja talentów Fractiona i Aja dała zdumiewający efekt w postaci klimatycznej opowieści osadzonej w realiach noir. Bardzo oszczędne operowanie detalem, nietypowa konstrukcja kadrów, czy też dobór barw wpływa na ciekawy odbiór opowiadanej historii.

Hawkeye na topie

„Klasyczne” opowieści spod szyldu Marvela o herosach, podobnie jak wiele innych pozycji tego pokroju, zazwyczaj sprzedają prosty schemat walki dobra ze złem, gdzie świat wydaje się wręcz czarno-biały. Jednak od już kilku lat scenarzyści stają się bardziej kreatywni, dorzucając do tego wymyślonego świata odrobinę szarości. Herosi nie są już tacy idealni, popełniają błędy, a świat, o jaki przyjdzie im walczyć jest pełen skaz i niedoskonałości. Tym samym bohaterowie kolorowych zeszytów stali się bardziej ludzcy, bliżsi czytelnikowi niż kiedykolwiek przedtem.

W takich realiach Clint Burton wykorzystuje swoje talenty np. dla S.H.I.E.L.D., wykonując zadania, jako tajny agent, który musi czasem pobrudzić sobie ręce. Poznajemy również jego rozterki, problemy, widzimy go czasem w dwuznacznych sytuacjach, a niezrównany talent do wpadania w różne tarapaty jest wręcz niepodważalny. Całość ulepsza przepyszny sos przywodzący na myśl filmy akcji lat 60., albo 70. Czasem wieje lekką nutką abstrakcyjności, czy raczej „retro-kiczu”, bo jak inaczej można określić np. gang niedogolonych dresiarzy uzbrojonych w UZI i rozbijających się po mieście klasycznymi Mini Morrisami? Nie zabraknie również soczystego pościgu z udziałem Dodge’a Challengera rocznik 1970. Tyle, i nawet jeszcze więcej atrakcji znajdziemy w pierwszym tomie. Czytelnik po prostu nie ma czasu się nudzić, a pyszny humor sytuacyjny znakomicie poprawia samopoczucie.

Dopełnieniem tomu jest jeszcze dodatkowa opowieść o Young Avengers, gdzie uwaga skupia się bardziej na następcy, czy raczej następczyni Clinta, która nosi ten sam przydomek, co jej mistrz – Hawkeye. Zaś sam główny zainteresowany działa teraz z cienia, jako Ronin, gustując najwyraźniej w technikach specyficznych dla ninja. Ten krótki epizod nie jest aż tak porywający, bo ewidentnie odstaje od reszty, ale nie odstrasza od lektury.

Reasumując Moje życie to walka mocno przypomniała mi tom The New Avengers: Reunion, gdzie główny bohater dzisiejszej recenzji, działając pod pseudonimem Ronin, również grał pierwsze skrzypce. Oba komiksy starały się przedstawić bohaterów z bardziej ludzkiej strony, a opisane intrygi absorbują bez groźby wywołania zniszczenia całego świata.

Nie jest to komiks przełomowy, jak zachodni krytycy starają się wmówić odbiorcom. Czasami brakuje solidniejszego podsumowania, czy też puenty dającej pełnie satysfakcji z lektury. Ale bez dwóch zdań duet Fraction i Aja bawi się w sposób nietypowy konwencją komiksu, serwując unikalną stylistykę, doprawioną nutką groteski i solidnego humoru. Słowem czyta się bardzo dobrze, szczególnie, jeśli chcecie odpocząć od typowych superbohaterów.

Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont