Reklama
aplikuj.pl

Recenzja komiksu Wolverine: Snikt!

Amerykańskie wydawnictwo Marvel połączyło siły z wirtuozem japońskiego komiksu, celem sprezentowania opowieści, która przemówi przede wszystkim do wyobraźni wszystkich fanów słynnego Rosomaka. Tak powstał zeszyt Wolverine Snikt!

Poetyka komiksu amerykańskiego i japońskiego to dwa różne światy. Wręcz odległe od siebie, bowiem równice nie polegają wyłącznie na podejściu do szaty graficznej, ale jednocześnie mechanizmy samej narracji różnią się diametralnie. Niemniej w przeszłości byliśmy świadkami udanej transplantacji jednego stylu na drugi, czego namacalnym przykładem będzie choćby twórczość Masamune Shirow i jego kanoniczny Ghost in the Shell, który jest komiksem bardziej niż udanym. Wszakże, jeśli dokopiemy się dalej, znajdziemy wspólny rodowód mangi i współczesnego amerykańskiego komiksu, ale tę opowieść zostawmy na inny raz.

Marvel, wydawnictwo, którego nie muszę nikomu chyba przedstawiać, zaprosiło do współpracy mangakę Tsutomu Nihei. Każdy, kto obraca się w temacie japońskiej twórczości natychmiast rozpozna to dźwięcznie brzmiące nazwisko, bowiem jego sława odbiła się szerokim echem także w Europie. Nihei, jako architekt z wykształcenia i zawodu, gdy przeszedł do branży komiksów we wczesnych latach 90. zabłysnął w gatunku cyberpunk, zaś jego najważniejszymi utworami są Blame!, a także Abara. Obie pozycje ukazały się w Polsce, dlatego tym bardziej zachęcam, by sięgnąć po oba komiksy i nie spodziewajcie się klasycznej, lekko strawnej mangi na „jedne raz”.

Warto, zatem zapytać jak wypada na całości twórczości recenzowany Wolverine: Snikt! Cóż, trudno o jednoznaczną odpowiedź, bowiem pozycja ta skierowana jest raczej do osób sięgających rzadziej za mangę, preferujących raczej twórczość z bliższego nam kręgu kulturowego. Fani mangaki natomiast mogą poczuć niestety duży niedosyt, a nawet niesmak, bowiem opowieść zmieszczona na 120 stronach odbiega stanowczo od warsztatu, do jakiego zdążył nas przyzwyczaić Nihei.

Podtytuł nawiązuje do dźwięku, jaki wydają niezniszczalne szpony Logana podczas szybkiego wysunięcia z dłoni. Nazwa wydaje się nader adekwatna, bowiem sieczki i rąbaniny nie zabraknie na kolejnych stronach komiksu. Opowieść zaczyna się w czasach nam współczesnych, gdzieś w centrum Nowego Jorku, by następnie przenieść narrację do znowuż nie tak odległej przyszłości.

Mamy połowę XXI wieku, zaś ludzkość stoi na granicy wymarcia z powodu istot zwanych Mandates. Nie są one przybyszami z kosmosu, a życiem stworzonym w ziemskim laboratorium, które zamiast służyć ogólnemu dobru wymknęło się spod kontroli siejąc globalną zagładę. Całe cywilizacyjne osiągnięcia, wraz z technologią to pieśń przeszłości, dlatego garstka pozostająca przy życiu zaryzykowała skok w przeszłość celem sprowadzenia pomocy w osobie Logana. Czemu akurat on? Jak się okazuje złowrogie istoty są odporne na każdy rodzaj broni, ale wykazują słabość względem adamantium – metalu, z którego wykonano szkielet Wolverina.

Krótko i na temat. Ogółem jest bardzo amerykańsko, ale kiedy przyjrzymy się bliżej tomik zalatuje japońszczyzną. To klasyczny crossover łączący dwa pomysły w jeden spójny zeszyt. Mamy jedną z głównych postaci X-Man, zaś stylistyka świata, jak i postacie przedstawione nawiązują już do twórczości Tsutomu Nihei. Ponadto w przeciwieństwie to typowej japońskiej powieści obrazkowej komiks ten wykonano w pełnym kolorze z pomocą możliwości odpowiedniego oprogramowania komputerowego. Mimo że nie mam nic przeciwko takim zabiegom, to jednak nie mogę się wyzbyć wrażenia, że zarówno do stylu mangaki, jak i specyfiki zarysowanej fabuły bardziej by pasował klasyczny warsztat skłaniający się w stronę pastelowych barw przywodzących na myśl old schoolowe komiksy.

Niestety ogólnie całość sprawia wrażenie robionej na szybko, wręcz na kolanie, bowiem projekty postaci przypominają klasyczną metodę „kopiuj-wklej”. Nawet sylwetkę Logana gdzieś już widzieliśmy, pewnie na kartach Blame!, tyle że bohater przeszedł kilka znaczących modyfikacji. Z drugiej strony największym atutem recenzowanego komiksu jest oczywiście akcja, a raczej jej dostatek, jak również sposób przedstawienia walk – dynamiki stanowczo nie brakuje. Wiele uwagi przykuwa równocześnie świat przedstawiony, uderzający mocno w postapokaliptyczną nutkę.

I teraz warto przejść do podsumowania. Jeśli już kiedyś zaznaliście twórczości Tsutomu Nihei nie wyzbędziecie się wrażenia, iż stać autora na znacznie więcej. Na tle jego poprzednich prac Wolverine: Snikt! jawi się, jako typowe odtwórstwo, klepane po godzinach. Niemniej, jeśli nie nastawicie się na górnolotne wrażenia, a podejdziecie do lektury, jako typowej rozrywkowej pozycji to nie zawiedziecie się. Recenzowanego Wolverina można śmiało potraktować również, jako wstępniak dla każdego, kto jeszcze z komiksem nie obcował, a chciałby spróbować tego nietypowego medium.