„W sieci nic nie ginie” – tę mantrę znają już praktycznie wszyscy, którym albo powinęła się noga, albo zwykli brylować w przeciekach na temat praktycznie każdego tematu. Jednak „prawo do bycia zapomnianym”, co tyczy się zarówno osób, jak i ich występków jest na tyle poruszane, że po raz kolejny rzuciło się w światło reflektorów.
Czytaj też: Polecane telefony – jesień 2019
Sprawa ta ciągnie się tak naprawdę od wielu lat, choć nabrała tempa w 2014 roku. Wszystko sprowadza się oczywiście do firmy Google, która zapewnia nam najpopularniejszą wyszukiwarkę internetową oraz władz. Zwłaszcza polityków w Unii Europejskiej, bo to głównie oni ustanowili „prawo do bycia zapomnianym” realnym w 28 krajach… ale Unii Europejskiej. Mowa po prostu o skutecznym „wycięciu” informacji na dany temat na wniosek „pokrzywdzonego”, co z łatwością można obejść np. za pomocą VPNa.
Dlatego też najnowsze projekty (głównie ze strony francuskiego CNIL) wspominały o jego zglobalizowaniu, co nie spodobało się firmie Google i z miejsca zaskarbiło jej przychylnych osób. Takie coś wchodziłoby bowiem w konflikt z przepisami dotyczącymi wolności słowa w krajach takich jak USA, a na dodatek otwierało furtkę do najgorszego, co może nas czekać – korekcji przeszłości. Jeśli kojarzycie Rok 1984, to wiecie, o czym mowa.
Ostatnie orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej w tej sprawie zdecydowanie obiera stronę Google i wydaje się być w pełni świadome tego, jak delikatna jest to kwestia. Z niego możemy wyciągnąć tyle, że globalne orzeczenie o „prawie do bycia zapomnianym” z pewnością byłoby niesprawiedliwie narzucone państwom spoza UE, które nie uznają podobnych praw. Innymi słowy, indeksowanie treści będzie rzutować tylko na użytkowników w Europie.
Czytaj też: Warto czytać dzieciom
Źródło: New Atlas