Tak, oczywiście. Każdemu sprawia satysfakcję ta miła świadomość, że pochodzi się od kogoś ważnego i wiele w przeszłości znaczącego. W dzisiejszych czasach to nie jest specjalny problem – napluć do pojemnika, zapakować i wysłać do zbadania profesjonalnemu laboratorium. Ale niestety – pokrewieństwo z wielkimi rodami, królami, sławnymi ludźmi nie oznacza niczego specjalnego – chyba jedynie to, że jesteśmy po prostu… ludźmi.
Genetyk Adam Rutherford zwrócił uwagę na fakt, że drzewa genealogiczne z każdym pokoleniem wstecz rozrastają się w postępie wykładniczym. Liczba przodków jakich teoretycznie powinniśmy mieć w dziewiątym wieku jest już… większa od liczby ludzi którzy żyli w dziewiątym wieku. Co to oznacza? Że każdy z korzeniami europejskimi jest – w większym lub mniejszym stopniu – spowinowacony z Karolem Wielkim.
… ale tylko dlatego, że każda osoba która żyła w dziewiątym wieku i pozostawiła potomków jest w jakimś stopniu naszym przodkiem, nawet jeśli tego nie ukazuje test DNA:
Ponieważ za każdym razem gdy tworzony jest plemnik lub komórka jajowa, DNA w nim podlega swoistemu „przetasowaniu”. Nie rozkłada się perfekcyjnie między ojca i matkę, ta różnica pogłębia się podczas wspinaczki po swym drzewie genealogicznym. Teoretycznie posiadasz 256-ciu pra-pra-pra-pra-pra-pradziadków. Ale ich wkład genetyczny w powstanie ciebie jako jednostki ludzkiej nie jest identyczny. Porównując materiał swój i przodków, wkrótce możesz natrafić na osoby od których jak najbardziej wywodzisz się w linii prostej… ale ich geny całkowicie „rozcieńczyły” się, sprawiając, że tzw „więzy krwi” są czysto teoretyczne.
Czyli ogólnie mówiąc posiadanie sławnych przodków jest fajną i przyjemną rzeczą… ale kompletnie nic nie znaczącą.
[źródło: gizmodo.com, obrazy: Wikipedia]