Po raz kolejny nasz wzrok zwraca się w stronę bezzałogowych tworów do zastosowania wojskowego i tym razem mowa nie o dronach, a okrętach morskich Sea Hunter Marynarki USA. Co ciekawe, daleko im do zdalnie sterowanych niszczycieli i pogromców wrogiej floty.
Czytaj też: Ten bezzałogowy czołg M1 Abrams nie robi sobie wiele z wrogiej linii obrony
Zapewne wyobrażacie sobie przewagę, jaką gwarantują takie bezzałogowe i zdalnie sterowane okręty w walce. Ich użycie w chwilach zagrożenia jest obarczone wyłącznie ryzykiem utraty statku, a nie całej załogi marynarzy, co sprawia, że z pozoru samobójcze wręcz misje, które mogą kompletnie odmienić los danego konfliktu, nie będą już tak rzadko podejmowane.
Teraz wojsko USA utożsamiane z etosem, który głosi, że nie porzuca się zarówno żywych, jak i zmarłych na polu bitwy, jest zapewne wręcz zapatrzone w takie bezzałogowe okręty. Zwłaszcza po doświadczeniach z II Wojny Światowej, a dokładnie z kampanii Guadalcanal, kiedy to siły marines zostały porzucone chwilowo, kiedy marynarka wycofywała się przez obawę o znacznie wyższych siłach Japonii. Finalnie powróciła, ale i tak pozostawiła piechotę samą sobie przez spory kawał czasu.
Sea Hunter może więc być kluczem do wielu tego rodzaju patowych sytuacji. Ten 140-tonowy statek o długości 40 metrów zostałby bowiem napakowany wyposażeniem, czy żywnością, aby zaryzykować podróż do odciętej od reszty piechoty. Co jednak najlepsze, przeszedł już swoje kolejne testy, kończąc swoją bezzałogową podróż z Zachodniego Wybrzeża na Hawaje.
Czytaj też: Niemiecka autostrada może pochwalić się liniami energetycznymi do napędzania ciężarówek
Źródło: Popular Mechanics