Czwarte niepisane prawo rządzące fotografią ślubną głosi: zawsze, ale to zawsze zabieraj ze sobą zapasowe baterie i karty pamięci.
Wspomniane prawo nie podlega żadnym negocjacjom. Niby nikt o nim głośno i wprost nie mówi, a każdy utrzymuje że doskonale je zna, ale nawet starym wyjadaczom na rynku fotografii ślubnej zdarzyło się, zdarza lub prędzej czy później zdarzy się, zapomnieć tego i owego. Teoretycznie, taka zapominalskość nie przesądza jeszcze sprawy, zawsze można sobie jakoś bowiem poradzić, ale owe czwarte prawo sugeruje dobitnie, że lepiej zapasowych baterii, akumulatorów i/lub karty czy kart pamięci nie zapominać, niż kombinować później, jak przysłowiowy koń pod górkę.
Można oczywiście wyobrazić sobie większy dramat, niż brak zapasowego zasilania i pamięci na zdjęcia. Wszak, zwykle wiemy, na co możemy sobie pozwolić: wiemy ile zdjęć robimy podczas przygotowań, ceremonii i wesela, kiedy fotografujemy, a kiedy nie ma to sensu. Zwykle orientujemy się też, jaki jest poziom naładowania akumulatorów. Wiedza ta przychodzi wraz z praktyką uprawiania fachu ślubnego fotografa. Pamiętam zresztą, jak dokumentując ślub pierwszy raz, zapakowałem do plecaka tyle baterii, że wystarczyłyby mi do obfotografowania wyprawy na oba bieguny, natomiast karty pamięci nie mieściły mi się w przeznaczonych na nie przegródkach. I co? I nic, wystarczył mi bowiem jeden zestaw baterii i jedna karta o pojemności 16 GB. Myślałem głupi, że trzeba wyposażyć się jak na wycieczkę karawaną przez mongolską pustynię, ale brało się to z braku doświadczenia w zakresie ślubnej fotografii. Poza tym myślałem, że umiejętność robienia zdjęć można zastąpić fotografując wszystko dookoła z prędkością karabinu maszynowego. Bzdurne założenia, ale o tym kiedy indziej.
Mimo iż brakowało mi kiedyś umiejętności i kierowały mną błędne założenia, czwarte niepisane prawo fotografii ślubnej w swoich przygotowaniach wypełniłem z nawiązką i nad wyraz pieczołowicie. Mało tego, zabieranie ze sobą sprzętu na zapas, nawet więcej niż potrzeba stało się moją wizytówką i dawało pewien komfort psychiczny. Niestety do czasu, ponieważ w tegorocznym sezonie ślubnym zdarzyło mi się zapomnieć o własnych zasadach i niewiele brakowało, a najzwyczajniej w świecie, dałbym plamę na jednym weselu. Wstyd się przyznać, ale skoro zdarza się nawet najlepszym, a mi do najlepszych jeszcze daleko, czuję się nieco rozgrzeszony.
Brak zapasowych baterii i kart pamięci to nie dramat, gorzej jakby zapomniało się jakiegoś obiektywu, czy lampy błyskowej. Jeśli ktoś tak uważa, faktycznie ma sporo racji. To nie dramat, przynajmniej póki akumulator aparatu się nie rozładuje, baterie w lampie nie zdechną, a karta pamięci nie będzie w połowie zapchana fotografiami z poprzedniego zlecenia, niezgranymi na dysk komputera. Nie przedłużając, wszystko powyższe przytrafiło mi się w sierpniu tego roku. Sytuacja była iście ekstremalna, choć nie tłumaczy to mojego gapiostwa. Pamiętam tylko, że w pewien piątek kończyłem pracę po pierwszej w nocy. Wróciłem do domu, zmęczony usiadłem przy komputerze, wypiłem piwo i walnąłem się na wyro, bo byłem lekko zmęczony, a następnego dnia w samo południe czekał mnie kolejny ślub i długie godziny w pracy.
Po wyczłapaniu się z łóżka, wypiłem kawę, zjadłem tosty na śniadanie, sprawdziłem na szybko sprzęt i ruszyłem w drogę. Dramatu nic nie zapowiadało. Aparat wskazywał pełne akumulatory, tak w korpusie, jak i w gripie, komplet dodatkowych baterii do lampy był w torbie, a na kartach pamięci miałem kilka ładnych gigabajtów zapasu. Ceremonia przebiegła bez problemu, zdjęcia grupowe podobnie, mała sesja ze świadkami podczas przerwy na spożywanie wody rozmownej również nie zwiastowały późniejszych problemów. Cyrk zaczął się później. Najpierw zdechła lampa. Okej, zdarza się. Zmieniłem baterie i zgłupiałem, kiedy dziadostwo nie chciało się włączyć. Wtedy już wiedziałem, że będą jaja. Na szybko przełożyłem baterie z uchwytu portretowego aparatu do lampy i jakoś poszło. „Drobne problemy techniczne zostały zażegnane”, pomyślałem wówczas. Później jednak włączył się czynnik ludzki w postaci pana młodego. Podszedł do mnie i uprzejmie zagaił, czy nie zostanę ze dwie godzinki dłużej, bo impreza fajna, a ludzie chcą zdjęcia. Spoko, żaden problem – odparłem. I to był błąd.
Powinienem lepiej ogarnąć sytuację. Wiedziałem, do której jestem w pracy i ile zdjęć mogę zrobić. Gdybym nie zgodził się na dodatkowy czas, nie najadłbym się niepotrzebnego stresu. Ale człowiek to jednak istota głupia i rzadko pomyśli dwa razy, zanim się na coś zgodzi. Stało się, trzeba było jakoś sobie poradzić. A z czym? Najpierw aparat zaczął sygnalizować zmęczenie materiału, bo okazało się, że bateria w korpusie nie jest tak naładowana, jak zakładałem. Potem wariować zaczęła lampa błyskowa, bo zasilające je baterie, po uprzednio wspomnianej wymianie, najświeższe nie były. Możliwości wymiany akumulatorów nie miałem, bo nic w zapasie mi nie zostało. Niczego przecież nie brałem dodatkowo będąc przekonanym, że wszystko mam przemyślane. Z problemem radziłem sobie oszczędzając lampę i aparat włączając tylko na poczet jednego czy dwóch zdjęć. Jakoś dawałem sobie radę, aż wymieniona karta pamięci oznajmiła mi, że zostało mi miejsca na raptem 10 zdjęć, bo resztę zajmują wczorajsze fotografie. I co? I trzeba było przerzucić się na format JPG, zrezygnować z RAW-ów i jeszcze bardziej skrupulatnie dbać o parametry ekspozycji. Jakoś jednak dotrwałem do końca. Zdjęć nie spaprałem, ale co nałykałem się stresu i nakombinowałem, tego nikt mi nie odbierze.
Wniosek z mojej przygody jest banalnie prosty: nie wolno nadmiernie ufać swojemu „doświadczeniu” i przekonaniu, że wszystko, ale to absolutnie wszystko zaplanowało się idealnie. Ponadto, trzeba kontrolować swoje nawyki i zachowania, by realizować swoją pasję czy zawód w zgodzie z czwartym niepisanym prawem fotografii ślubnej, a nie przeciw niemu. Innymi słowy, zawsze pakujcie do torby lub plecaka zapasowe baterie i karty pamięci, bo wiele czasu to nie zajmuje, a mnóstwo stresu może zaoszczędzić.