Naukowcy zaobserwowali, że w przypadku mniejszych miast fale grypy są krótsze, ale bardziej intensywne. Teraz starają się wyjaśnić, jakie są przyczyny tego zjawiska.
Badacze przeanalizowali ogólnokrajowe dotyczące Stanów Zjednoczonych związane z objawami grypopodobnymi, na które skarżyli się pacjenci w latach w latach 2002-2008. Na ich podstawie określili częstotliwość zachorowań. Łącznie dane pochodziły z ok. 600 regionów, zróżnicowanych pod względem wielkości oraz skupisk ludzkich. Niektóre z nich, np. Nowy Jork czy Miami charakteryzują się dużym zagęszczeniem oraz dużymi skupiskami, np. w miejscach pracy i transportu publicznego.
W rozległych metropoliach sezon grypowy okazał się bardziej rozłożony w czasie. Z kolei w tych o mniej zorganizowanym ruchu, np. w Atlancie, zachorowania pojawiały się w krótszych okresach. Były one jednak bardziej intensywne. Jednocześnie naukowcy powiązali te fakty z wilgotnością powietrza. Wiadomo, że wilgoć ułatwia rozprzestrzenianie chorób, ale w dużych miastach nie jest to tak widoczne. Dlaczego? Chodzi o inne sposoby na zarażenie – tam gdzie istnieją większe skupiska, choroby rozprzestrzeniają się poprzez bliski kontakt z ludźmi. Z kolei w mniejszych przenoszenie z człowieka na człowieka jest rzadsze, dlatego większy udział ma w tym wysoka wilgotność.
Dzięki tym badaniom w przyszłości będzie można lepiej przygotować się na ewentualne epidemie. Wiemy, że w przypadku dużych miast są one bardziej stabilne, ale należy skupić się na powstrzymaniu rozprzestrzeniania wirusów. Problem w tym, iż model nie bierze pod uwagę zmian klimatu i tego, jak może wyglądać w ciągu kolejnych lat.
[Źródło: gizmodo.com; grafika: Pexels]