Drugie niepisane prawo rządzące fotografią ślubną głosi: twoje zdjęcia są dobre, jeśli podobają się młodej parze. Oto główna zasada decydująca o jakości ślubnych fotografii.
W swoim życiu oraz w swojej fotograficznej karierze, która wszak jakoś wybitnie długa nie jest, spotkałem się już z wieloma znawcami fotografii. Różnego sortu specjaliści zazwyczaj różnią się między sobą jeśli chodzi o kompetencje, lecz jednoczy ich niepodzielnie jedna, nadrzędna cecha. Jest nią świadomość własnej nieomylności oraz przekonanie o niezbywalności swojej racji. Wiecie, fotograficzni znawcy, nie prawdziwi eksperci, którzy zęby zjedli na fotografii zarówno w ujęciu ogólnym, jak i w rozmaitych dziedzinach malowania światłem, ale zwykli dyletanci, głupio-mądrzy fotoamatorzy, którzy napstrykawszy kilka zdjęć święcie są przekonani o swoim kunszcie i wiedzy fachowej czy krytycy sztuki z forów internetowych lub blogów. Nikomu niczego nie chcę zarzucać czy imputować, bom sam nie jest bez winy, bo nie aspiruję do miana eksperta, bo żaden ze mnie Helmut Newton. Jedynie wskazuję na pewien typ, uogólniony bo uogólniony, ale oddający ducha krytyki z gatunku, myślę że się znam, to się wypowiem, który to bardziej zdradliwy jest niż dżuma.
Opisany wyżej typ buraczanych ekspertów zasadniczo od lat dynda mi wokół wiatraka, a krytyka moich prac gdzieś zahaczająca o argumentację w stylu, nie podoba mi się, bo tak lub nie podoba mi się, bo panna młoda jest brzydka, a pan młody garbaty, spływają po mnie, jak po kaczce i to z dwóch powodów. Po pierwsze primo, nie korzystam obecnie z portali internetowych promujących artystyczne uniesienia w fotografii, gdyż zajmuję się fotografią w pewien sposób komercyjną, w której przede wszystkim chodzi o wykonanie planu minimum, czyli dostarczenie dobrych zdjęć, a dopiero w drugiej kolejności o doszukiwaniu się waloru artystycznego w poszczególnych fotografiach. No chyba, że mówimy o sesji ślubnej, bo to nieco inna historia. Niemniej złota zasada jest taka (rozbudowana choć diablo banalna): podczas reporterki skupiam się na dobrym kadrze i optymalnym naświetleniu zdjęcia oraz sfotografowaniu tego, co sfotografowane podczas ceremonii czy wesela być musi, natomiast podczas pleneru, tu popatrzę na światło, tu na tło, tu na krnąbrny kosmyk włosów panny młodej, tam rozłożę parasolki, a tam błysnę lampą z łapy. Ot dlatego właśnie w dupie mam uniesienia duchowe przy fotografii, interesuje mnie bowiem efekt i jakość, a nie metaforyczne wzdychanie do gwiazd i wycie do księżyca. Po drugie primo zaś, jeśli interesuje mnie czyjaś opinia to o nią pytam, a aluzje do urody lub „nieurody” bohaterów moich fotografii i rzekomego wpływu tegoż czynnika na jakość zdjęć są rozumowaniem żywcem wyjętym ze świata amatorskiego modelingu, w którym trochę popracowałem, a który to zdaje się posługiwać żelazną, choć bzdurną logiką unaoczniającą się w stwierdzeniu (za kolokwializm przepraszam, ale to właściwie cytat): fajna dupa, dobra fota.
Rzecz jasna spotykałem się z krytyką i negatywnymi opiniami, którym trudno byłoby przypiąć łatkę merytorycznych czy wartościowych również na żywo, co w zasadzie tchnęło mnie do ukucia drugiego niepisanego prawa fotografii ślubnej. Prawa, które winno kreować cel każdego ślubnego fotografa. Cel, którym jest zadowolenie młodej pary z otrzymanych zdjęć. Bo, co nam po opinii wuja Krzycha, który stwierdza, że nie podoba mu się nasze zdjęcie przed domem panny młodej, bo drogie BMW znajomego, którym młodzi będą podróżować do ślubu, a które wdzięczy się na drugim planie, jest rozmazane? Albo, co interesuje nas kręcenie nosem ciotki Jadwigi, której nie podoba się fakt nie sfotografowania przez nas kotletów schabowych, karkówek, pyz czy ziemniaków, przez co biedna nie może chwalić się sąsiadkom tym, jak bogate było wesele jej siostrzenicy czy bratanicy? I wreszcie, co może nas obchodzić ksiądz, który sugeruje, że zdjęcia będą słabe jeśli nie sfotografujemy zabytkowych, ozdobnych klamek w kościele, które są tak ładne, że och, ach? No właśnie, nic nas to nie powinno obchodzić! Jeśli młodzi nie chcą zdjęć kotleta, to ich nie robimy, jeśli chcą by na fotografiach sprzed domu panny młodej to panna młoda grała pierwsze skrzypce, a nie auto w tle, to musimy dołożyć wszelkich starań, by tak było, a jeśli para młoda w dupie ma ozdobne klamki w kościele, to my również możemy mieć je w dupie.
Wszystkie powyższe przykłady, przytrafiły mi się to tu, to tam. Zresztą nie tylko one, takich historii uzbierałem przez kilka lat całe mnóstwo. Oburzenie kogoś tam, bo nie ma zdjęć tego małego, dwuletniego szkraba, synka „kuzynki siostry wujka ciotecznego brata”. Foch za brak zdjęć kuzyna panny młodej, który nachlany jak bąk leżał przy popielniczce, przy wyjściu z restauracji. Dezaprobata koleżanki panny młodej spowodowana wykonaniem sesji ślubnej w poznańskim parku sołackim, co nie powinno mieć miejsca, bo to przecież ona tam miała kiedyś zdjęcia. Święte oburzenie na brak uwiecznionego ryżu, którym znajomi i rodzina obrzucili parę młodą, a który w górę poleciał gdy młodzi ledwo pojawili się w drzwiach kościoła i nie zdążyli wyjść na zewnątrz i którego były może ze dwie garści, czyli nie tyle, co nic, ile tyle, co kot napłakał. Albo lepiej! Obraza majestatu, bo ktoś na zdjęciu grupowym, kto stoi w ostatnim rzędzie, ma zaplątane we włosy dwa ziarenka tego nieszczęsnego ryżu, lub jeszcze gorzej, przypadkowo nie spojrzał w obiektyw i na zdjęciu ma gębę niezrażoną głębszą myślą i wzrok utkwiony w swoim zegarku, w dekolcie jakiejś koleżanki pary młodej czy po prostu w chmurach. I to cholera na wszystkich kilku zdjęciach ten oburzony nieszczęśnik patrzy gdzie bądź tylko nie na mnie, choć do znudzenia powtarzam, że każdy musi patrzeć na mnie i ustawiam ludzi tak, by było ich widać. Kiedyś faktycznie się tym wszystkim przejmowałem, teraz zaś mam to zwyczajnie gdzieś.
Złoty środek, przyświecający, idący w parze z drugim niepisanym prawem fotografii ślubnej, to: najsampierw zapytać parę młodą jakie zdjęcia chcą, co uwiecznić, a czego nie fotografować, a potem zrobić swoje, upewnić się, że młodzi dostaną takie fotografie, jakie sobie życzyli, a wówczas wszystkie inne opinie możemy najzwyczajniej w świecie olać. Ot, co.