Każdego roku na lekooporne infekcje choruje ponad 2,5 mln Amerykanów, a blisko 45 000 z nich umiera. To oznacza cztery martwe osoby na godzinę. Antybiotykooporność jest większym problemem niż wielu się wydaje i może nawet przyczynić się do zagłady ludzkości.
Rosnąca antybiotykooporność to znak naszych czasów. Przecież gdyby nie antybiotyki, miliony osób umierałyby co roku z powodu infekcji bakteryjnych. Te potrafią być naprawdę uciążliwe, o czym świadczy fakt, że przecież nie zawsze antybiotyk pierwszego wyboru jest tym właściwym do pokonania danego drobnoustroju.
Antybiotyki to miecz obosieczny. Dokładnie tak, jak promieniotwórczość. Można ją wykorzystać do leczenia ludzi (radioterapia), a można także do produkcji bomb. Antybiotyki mają podobne działanie. Mogą błyskawicznie wyleczyć infekcję (jeżeli antybiotyk jest dobrany do patogenu), ale zażywane lekkomyślnie przyczyniają się do rozwoju oporności. To jeden z największych problemów, przed jakimi stoi ludzkość.
Czym jest?
Antybiotyki to związki chemiczne, które zabijają bakterie lub hamują ich wzrost bez konsekwencji dla organizmu pacjenta. Słowo „bakterie” jest kluczowe w tej definicji. Antybiotyki nie działają bowiem na drobnoustroje, które nie mają budowy komórkowej, czyli na wirusy. Antybiotykami nie wyleczymy sezonowej grypy czy wirusa Ebola. Niektóre antybiotyki powodują zahamowanie syntezy ścian komórkowych bakterii (np. penicylina, cefalosporyna), a inne wstrzymują produkowane przez te bakterie związki (np. tetracyklina, rifamycyna).
Pierwszy antybiotyk na świecie, czyli penicylina, została odkryta w 1928 r. przez Alexandra Fleminga przypadkiem. Szkocki lekarz na dwa tygodnie zostawił w laboratorium szalki Petriego z kulturami gronkowca i wyjechał na wakacje. Po powrocie zauważył, że wokół kolonii powstała strefa grzyba Penicillum notatum, która zahamowała wzrost bakterii. Odkrytą substancję nazwano penicyliną. W latach 50. XX wieku wprowadzono nowe antybiotyki, takie jak streptomycynę, chloramfenikol czy tetracyklinę. To definitywnie rozpoczęło erę antybiotyków.
Liczba naturalnie występujących antybiotyków jest skończona, ale coraz więcej naukowcy opracowują w warunkach laboratoryjnych. Obecnie jest dostępnych ponad 200 antybiotyków, ale na większość z nich zjadliwe szczepy bakterii wykształcają oporność, przez co skuteczność leków spada.
A czym tak naprawdę jest ta niesławna antybiotykooporność? Mówiąc najprościej, jest to zdolność bakterii do przetrwania kuracji antybiotykowej. To rodzaj reakcji obronnej bakterii na stosowaną substancję. Była w przyrodzie od zawsze, nie jest produktem naszych czasów. Wraz z postępem medycyny i swoistym uzależnieniem się od antybiotyków, jej znaczenie zaczynało coraz bardziej rosnąć. Sam Fleming przewidział taki scenariusz. Zauważył, że kolejne pokolenia gronkowca złocistego pod wpływem penicyliny wytwarzają ściany komórkowe coraz szczelniejsze dla antybiotyku.
Skąd się bierze?
Od strony biologicznej, istnieją dwa główne mechanizmy nabywania oporności przez drobnoustroje. To mutacje i horyzontalny transfer genów.
Mutacje to spontaniczne zmiany podczas replikacji DNA. Zwykle są niekorzystne, a organizm, w którym do mutacji dochodzi, zazwyczaj obumiera. Czasami jednak mutacje mogą dawać organizmom jakąś przewagę ewolucyjną. np. zwiększoną oporność na dany antybiotyk. Jeżeli cecha ta ułatwia przeżycie, zostaje utrwalona, a bakterie zmutowane wypierają te niezmutowane.
Drugi mechanizm, czyli horyzontalny transfer genów, jest znacznie bardziej złożony. Polega on, mówiąc najprościej, na przekazywaniu przez bakterie (mogą być także innych gatunków) genów zawierających oporność na dany lek. Dochodzi do tego przez koniugację, transformację lub transdukcję. Najgroźniejszy z wymienionych jest proces koniugacji, bo zachodzi ekstremalnie szybko i z dużą wydajnością.
Ale skąd tak naprawdę bierze się antybiotykooporność? Chcecie najkrótszej odpowiedzi? Przez głupotę ludzi. Przez nierozsądne stosowanie antybiotyków w medycynie i w rolnictwie. To cena, którą musimy ponieść.
Głównym problemem jest używanie antybiotyków na infekcje wirusowe. A przecież nie każdy ból gardła to angina. Winni tu są zarówno pacjenci, jak i lekarze. Ci pierwsi, bo często zażywają antybiotyki zdobyte „na lewo” albo pozostałe w domu po innych chorobach, licząc, że pomogą. Ci drudzy z kolei często ulegają presji męczących pacjentów, którzy oczekują od nich cudownego leku gwarantującego szybkie wyzdrowienie. A antybiotyk to wcale nie „cudowny leka”. Na infekcję wirusową po prostu nie zadziała, więc po co go zażywać?
W idealnym świecie, przed każdorazowym wypisaniem pacjentowi recepty, byłby robiony bakteriogram, czyli portret bakterii chorobotwórczych obecnych w organizmie. Dzisiaj takowe są stosowane tylko przez wyjątkowo nadgorliwych lekarzy lub w sytuacjach, gdy pierwszy antybiotyk nie działa.
Warto także pamiętać, by lek zawsze zażywać zgodnie z wytycznymi lekarza. Tyczy się to również odnośnie długości samej kuracji. Nie odstawiamy antybiotyku, gdy nam się tylko poprawi, bo w ten sposób możemy tylko pogorszyć sytuację. Antybiotyków zwykle nie stosuje się dłużej niż 14 dni, a w tym czasie warto także zadbać o osłonę dla żołądka.
Niestety, problemem są także antybiotyki stosowane w rolnictwie w celu ulepszenia hodowli. Tylko 20% antybiotyków w rolnictwie jest stosowanych w celach terapeutycznych, a aż 80% z nich w celach profilaktycznych oraz do sztucznego zwiększania wielkości zwierząt. Nawet 80% antybiotyków używanych w rolnictwie jest niepotrzebnych.
Co dalej?
Badania przeprowadzone przez amerykańskich naukowców sugerują, że aż 70% szczepów bakterii wywołujących zakażenia szpitalne, czyli te wykryte w ciągu 48h od momentu przyjęcia na oddział, jest opornych przynajmniej na jeden antybiotyk. Są drobnoustroje oporne na wszystkie dostępne antybiotyki, a ich leczenie przeprowadza się na podstawie terapii skojarzonych (bomba kilku antybiotyków) lub innych eksperymentalnych terapii. Niestety, oręży do walki z drobnoustrojami nam nie przybywa, bo nowe antybiotyki powstają w iście żółwim tempie.