Ostatnio wszystkich nas zmroziła wieść o zamknięciu LucasArts. O tak, zły Disney postawił pierwszy krok na drodze do kaczorodonaldyzacji uniwersum Gwiezdnych Wojen przez strzelenie w głowę z bliskiej odległości ostatnim strażnikom równowagi mocy w świecie gier wideo. To tak słowem wstępu.
W sumie śmierć LucasArts to dla branży coś, jak ścięcie Neda Starka w „Grze o Tron”. To pozbycie się ostatniego sprawiedliwego, ostatniej nadziei. Teraz, tak samo jak tocząca się po bruku głowa Lorda Eddarda dla miłośników Pieśni Lodu i Ognia, ze zwłok LA zwiastował będzie nadejście długiej i srogiej zimy dla fanów Gwiezdnych Wojen. Serio? Otóż nie, bowiem coś mi się wydaje, że powodem likwidacji kojarzonego głównie z grową spuścizną po filmowych hitach Lucasfilmu studia, nie była chęć podbicia galaktyki, a jedynie posprzątanie w zatęchłym garażu i zrobienie miejsca dla nowego samochodu. Wątpię by Disney powodowany czystą złośliwością zamknął studio z tak bogatą historią jak LucasArts. Raczej tak podpowiada mi upośledzona (bo męska) intuicja, ktoś bystry w Disneyu rzucił okiem w księgi, sprawdził ostatnie dokonania oraz dochodowość LA i stwierdził, że od paru już lat ta ekipa nie wypuściła niczego naprawdę urywającego pośladki. Ot, rozsądna decyzja biznesowa – zamykamy coś, co przestało działać i szukamy innego, nowego, bardziej dochodowego rozwiązania.
Czy jest więc powód do rozpaczania, do złorzeczenia Disneyowi, do palenia kukły Donalda i przerażającej mnie od lat maleńkości karykaturalnej myszy? Eee, nie. Zawsze można jednak powspominać, bo w końcu swego czasu LA potrafiło montować całkiem przyzwoite, dobre, a nawet bardzo dobre produkcje. Nie idąc jednak przykładem kolegów i koleżanek po fachu, którzy zabetonowali niektóre portale rozbudowanymi wspominkami tytułów gryzącego glebę LucasArts, skupię się na jednej grze, za którą będę raz w roku zapalał świeczkę na parapecie pod oknem z widokiem na bloki, dziękując w ten symboliczny sposób za długie godziny spędzone przy owej produkcji. Niech to będzie taki mój skromny wkład w ogólnoświatowy lament nad niesprawiedliwością gospodarki wolnorynkowej… znaczy się nad truchłem LucasArts.
Coby była jasność, wiem że LA to nie tylko Gwiezdne Wojny. To również (a może przede wszystkim) przygotówki, ot choćby te z uniwersum Indiany Jonesa, czy kultowe w pewnych kręgach Monkey Island. Mógłbym rzucać tytułami i odsyłać Was do jakichś zbiorczych zestawień czy innych wikipedii, ale nie w tym rzecz. Spójrzmy bowiem prawdzie w oczy, LucasArts było dzieckiem Lucasfilm, a to ostatnie odpowiedzialne było za gwiezdną sagę. Oto główny powód dlaczego każdy gracz kojarzy LA z Gwiezdnymi Wojnami, a jedynie ci bardziej zaangażowani kojarzą to studio z innymi produkcjami, często lepszymi niż tytuły powiązane z mocą Jedi, czy z czym tam jeszcze. Zresztą nie czarujmy się, LucasArts wydało mnóstwo gier bazujących na filmowym dorobku niejakiego George`a Lucasa. Były to gry lepsze i gorsze, a wśród nich znajdowały się zarówno strzelanki jak i ścigałki, a nawet symulatory, choć nie przez wielkie S. Ja sam z siebie zapałałem miłością do pewnej serii zapoczątkowanej przez Dark Forces, wydane pod koniec ubiegłego stulecia. Choć gra kamieniem milowym w rozwoju gatunku raczej nie była, nie można odmówić jej sporej ilości miodu. Sam niestety grałem w dwie części Dark Forces długo po ich wydaniu, kiedy były to już gry archaiczne. Co mną powodowało? Ano zagrałem się w Star Wars Jedi Knight II: Jedi Outcast i chciałem obadać na własne patrzałki jak to drzewiej bywało, jak prezentowały się wcześniejsze przygody Kyle’a Katarna. Sprawdziłem więc i doświadczyłem, choć gry pośladków mi nie spacyfikowały. Za dużo wody upłynęło w Warcie od czasu ich wydania. Byłem kontent, że liznąłem historii i tyle. Nic jednak nie przygotowało mnie na kompletne „wchrąchnięcie” w następny tytuł spod znaku Jedi Knight, który jakoś w początkach liceum odspołecznił mnie skutecznie na długie godziny, dni, tygodnie, a nawet miesiące. Hmm, w sumie to na jakieś półtora roku nawet. Mowa oczywiście o Jedi Academy.
Moja historia ze Star Wars Jedi Knight: Jedi Academy swój początek ma nad wyraz zwyczajny. Światło dzienne ujrzała gra, której poprzedniczkę świetnie wspominałem, więc uznałem: co tam, nabędę, pewnie będzie to konkretny tytuł. Po półtora roku wywaliłem ją z dysku, kiedy stwierdziłem, że nie mam już kolegów… Dobra, trochę podkoloryzowałem, ale faktem jest iż Jedi Academy niesłychanie długo sponsorowało mi popołudnia i weekendy. Rzecz jasna nie przechodziłem non stop singlowej kampanii, to byłoby niezdrowe. Przeszedłem grę raz czy dwa, dumnie ucząc się jak być machającym jarzeniówką obrońcą galaktycznego pokoju pod czujnym okiem Luke`a Skywalkera, a potem z ciekawości odpaliłem multi. Po dwóch tygodniach grałem już w jakimś klanie, po dwóch czy trzech miesiącach przeniosłem się do lepszego klanu, a właściwie to przeniesiono mnie – dano mi propozycję nie do odrzucenia oraz obiecywano złote góry. Pewnie dlatego, że podobno byłem dobry.
Co tak wkręciło mnie w grę po sieci? Trudno stwierdzić jednoznacznie. Były to czasy, kiedy łazęgowanie z kumplami po salonach gier czy innych kafejkach internetowych z wolna traciło na popularności. Szybkie łącza wchodziły pod strzechy, a zamiast wspólnej partyjki CS`a chodziło się na piwo w plenerze. Owszem, ciągle coś z „funflami z dzielni” dziobaliśmy po sieci, ale nie było to tak absorbujące, by wymazało mi z głowy pomysł odpalenia Jedi Academy po necie. Kiedy już liznąłem tego i owego w trybie multi, po prostu nie mogłem oderwać się od gry. Pamiętam, że na samiuśkim początku biegałem z dwoma latarkami w łapach i majtałem nimi na prawo, lewo oraz znowu prawo na każdym serwerze postawionym w trybie FFA. Nie wybierałem jakoś pieczołowicie miejsca, na które wbijałem, po prostu: byli na serwerze gracze, to łączyłem się i z radością ładowałem się w największy młyn ze swoimi zabawkami. Przyjemności ta łupanina sprawiała mi co niemiara, ale nie zatrzymałaby mnie w grze na długie miesiące. Poza Unreal Tournament nie było w zasadzie nigdy gry, która samą tylko rozwałką w tempie niepozwalającym siorbnąć świeżo zaparzonej kawy w chwili przerwy, potrafiła przyszpilić mnie do komputera. Jedi Academy nie było wyjątkiem, więc w końcu wymachiwanie lightsaberami zaczęło mnie nudzić. Wtedy jednak poznałem magię pojedynków na gołe klaty. Tylko ja i mój adwersarz z mieczami w dłoniach. Gęstniejąca w żyłach krew, stygnąca w kubku kawa. Kurtuazyjny ukłon, ostatnia chwila spokoju przed walką, a potem… bij, zabij!
Rosnące zamiłowanie do pojedynków jeden na jednego zmieniło moje nastawienie do gry. Najpierw zacząłem wybierać serwery, na których gracze skupiali się wokół aren obserwując walczących śmiałków oraz czekając na swoją kolej. Oo, to ociekało wręcz klimatem. Można było faktycznie poczuć się jak przystało na wirtualnego zakapiora z mieczem świetlnym. Czuło się moc. Wkręciłem się w to na tyle, że wyedytowałem wygląd swojej postaci składając ją z kilku pościąganych z sieci skinów. Nawet rękojeść miecza sobie zindywidualizowałem, łącząc pozłacane ozdobniki rodem z sabera Mace`a Windu z Ataku Klonów z łukowatym kształtem rękojeści Darth Tyranusa znanego szerzej jako Hrabia Dooku oraz wieńcząc całość nieco wyeksponowanym emiterem wyciętym wprost z broni, jaką posługiwał się Qui-Gon Jinn. Zgadza się, byłem geekiem do potęgi. Na swoją obronę dodam tylko, że dzięki tym kombinatorskim praktykom nauczyłem się jako tako obsługi programów graficznych.
Kiedy wszystko było już jak powinno z wyglądem mojej postaci oraz kiedy byłem już zabetonowany w sieciowej zabawie oferowanej przez Jedi Academy, doszło do mnie, że muszę zrobić krok w przód. Muszę rozwinąć swoje umiejętności machania mieczem. Dlatego porzuciłem czysty chaos reprezentowany przez dwa miecze, olałem młynki i inne takie, by wkroczyć na ścieżkę pojedynczego ostrza. Chwilkę zajęło mi wyszlifowanie umiejętności do stopnia pozwalającego mierzyć się na serwerach z najlepszymi, ale kiedy już byłem na odpowiednim poziomie, doznania z gry znowu wzrosły. Pamiętam, że najpierw do perfekcji przyswoiłem sobie styl czerwony, najwolniejszy acz zadający największe obrażenia, a później dopiero niebieski, najszybszy. Pominąłem styl pośredni, gdyż umiejętnie zmieniając z silnego na szybki byłem w stanie doskonale kontrować poczynania moich przeciwników. Ba, zbindowałem sobie klawisze w taki sposób, by wygodnie i błyskawicznie móc przełączać się między stylami. Po co to wszystko? Ano po to, by być możliwie najlepszym, by toczyć pojedynki z najlepszymi, by budzić respekt na serwerze. Dochodziło nawet do takich akcji, że przegrywając z kimś (a zdarzało się i tak, w końcu zawsze znajdzie się większa ryba), wyzywałem gościa na rewanż, a potem na jeszcze jeden pojedynek, przykładając jak największą uwagę do jego sposobu gry. Rzadko zdarzało się bym po trzeciej czy czwartej walce przegrywał. Po prostu, byłem w pewnym momencie takim maniakiem, że nauczyłem się uczyć sposobów gry innych graczy. Pewnie było to niezdrowe, ale za to ile dawało mi wówczas przyjemności.
Mijały miesiące ciągłego grania w Jedi Academy, doskonalenia umiejętności, nawiązywania znajomości z innymi maniakami. Miałem wyselekcjonowane serwery, na których grałem, na których znano mnie, na których gracze wiedzieli jak gram. W zasadzie miałem też swoje rytuały. Wchodziłem po szkole na serwer, obserwowałem przez chwilę statystyki innych graczy, szukałem najlepszego, a potem wybierałem gościa, spuszczałem mu łomot jeden na jednego i siadałem sobie w jakimś wyraźnym punkcie mapy czekając na innego śmiałka. Serio, szamałem obiad przy kompie patrząc jak ludziska biegają dookoła. Niesamowitym uczuciem było to, że ludzie sami z siebie rzadko chcieli ze mną walczyć, bowiem potrafiłem naprawdę ośmieszyć nieuważnych zawodników. Oczywiście na treningach klanowych było inaczej, tam trzeba było wyrzucać z siebie ile fabryka dała, więc żeby nie siedzieć bezczynnie dla przyjemności walczyłem ze znajomymi z klanu używając dwóch mieczy lub lightstaffa. Czasem też, najczęściej na polskich serwerach, na których poziom był wyraźnie wyższy niż na randomowych giercowniach typu Free For All, zdarzało mi się spotykać graczy, z którymi toczyliśmy naprawdę długie pojedynki. Nie trzy czy pięć minut, ale kwadrans albo nawet pół godziny potrafiła trwać wyrównana walka. To były te przypadki, gdy faktycznie potrafiłem zmęczyć się siedząc przy komputerze. Ech, piękne czasy.
Stety, niestety każda historia, nawet ta najpiękniejsza kiedyś się jednak kończy. Moja przygoda z Jedi Academy nie jest żadnym abstrakcyjnym wyjątkiem, choć dobiegła ona końca jedynie częściowo z mojej winy. Nie byłem zawieszony w próżni, więc stopniowo przybywało mi obowiązków, a ubywało czasu wolnego. Takie prawidła rządzą czasami licealnymi, najpierw szkoła, potem burze hormonów i eskalacja okresu dojrzewania, następnie legalnie kupowane piwo i jego nielegalne opijanie w miejskich parkach, a dopiero na szarym końcu te kilka godzin tygodniowego grania. Potrafiłem sobie z tym radzić całkiem nieźle, ale niestety moi klanowi znajomi już niekoniecznie. Ekipa nam się rozpadła, a ja szybko zacząłem odczuwać braki przeciwników na poziomie. Pogrywałem potem jeszcze z jedną grupą zapaleńców, w jakimś klanie międzynarodowym, ale że najwięcej było tam Finów rozmawiających do mnie swoim fińskim-angielskim, problemy komunikacyjne przesądziły o mojej aktywności w owej grupie, a w konsekwencji o emigracji. Giercowałem sobie jeszcze na znanych mi serwerach, ale liczba graczy topniała w oczach. Dalej to już klasyczny przykład efektu kuli śnieżnej, którego konsekwencją jest fakt, iż dzisiaj wspominam Jedi Academy z łezką w oku, ale jakby ktoś kazał mi w to pograć, to nie wiem czy by mnie czasem boty nie pozabijały. Zresztą, jak znam życie, gra już dawno umarła.
Tak sobie teraz podsumowująco myślę, że trochę mi szkoda LucasArts. W końcu zmontowali przez lata kilka rządzących i dzielących tytułów. Szkoda mi ich nawet bardziej niż trochę, bo dali mi Jedi Academy, (grę którą zrobiło Raven Software, a LA jedynie wydało, co nie ma swoją drogą żadnego znaczenia w niniejszym tekście, ale na co zdaniem niektórych warto zwrócić uwagę) jedno z najlepszych wspomnień ugruntowanych w świecie gier wideo, jakie zagnieździło mi się gdzieś pod czaszką. Bez przesady jednak, nie popadajmy w żałobę. Jedi Academy to tylko dowód (jeden z wielu) na to, że ekipa LA potrafiła pokazać pazur. Niestety, od lat tego pazura próżno było szukać, czego konsekwencją jest zamknięcie studia. Ja tam narzekać nie mogę, co pograłem, co zapamiętałem i co wspominam to moje i tego nikt mi nie zabierze, a zamknięcie LucasArts może pozwoli Disneyowi w jakiś sposób reaktywować serię Jedi Knight, wykorzystując do tego inne, nowe, pełne innowacyjnych pomysłów studio? No, mam nadzieję! Bo jak nie, to sam dla głupiej zasady: bo tak, na przyszłą wiosnę zamiast Marzanny utopię kukłę Kaczora Donalda.