Pierwsze niepisane prawo rządzące fotografią ślubną głosi: robisz zdjęcia – nie pij! Prawo to dopuszcza rzecz jasna pewną dozę wolnej interpretacji, niemniej ma ona dość ograniczony zakres.
Wyjaśnijmy sobie najsampierw absolutne podstawy fotografii ślubnej. Fotograf ślubny jest trochę jak fotoreporter wojenny. Jest na pierwszej linii frontu, a przy tym musi być możliwie niewidzialny. Zwłaszcza, gdy pracuje z kamerzystą. Nie ma przecież nic gorszego niż film z wesela na którym gęba fotografa gra pierwsze skrzypce. Z tym absolutnie podstawowym założeniem idą w parze liczne, pokrewne obostrzenia, które w praktyce upodabniają pracę fotografa ślubnego do zawodu fotoreportera w jakimś niezbyt bezpiecznym miejscu na świecie, nad którego głową świszczą karabinowe pociski. Wszak jeden i drugi, i ten ślubny i ten wojenny, muszą znać się na swojej robocie, gdyż są pewne ujęcia, pewne kadry, których zwyczajnie zmarnować nie można. Fotograf wojenny może błąd przypłacić życiem i to ta gorsza strona medalu, fotograf ślubny zaś może narazić się na gniew panny młodej, który to potrafi wydatnie uprzykrzyć życie. Mimo, iż konsekwencje ewentualnego błędu są drastycznie odmienne, to obu typom fotograficznych profesji przyświeca idea profesjonalizmu i skupienia, które gwarantują dobre wykonanie konkretnego zlecenia.
Co zaś jest wrogiem profesjonalizmu i skupienia, tak w życiu zawodowym, jak i osobistym? Alkohol rzecz jasna. Pewnie, jedno, dwa czy siedem piwek jeszcze nikomu nie zaszkodziło, ale uogólniając, alkohol jest rozrywką dla mądrych ludzi. Barany niech piją maślankę albo kwaśne mleko, cytując wojskowego klasyka. W pracy więc, jak w życiu, nikomu nie stanie się krzywda, jeśli fotograf na weselichu łyknie sobie dla kurażu. Niemniej granica między rozgrzewającym pociągnięciem, a zerwaniem filmu jest czasem niebezpiecznie cienka, o czym przekonałem się dobitnie przed laty.
Kiedy zaczynałem dorabiać, jako fotograf ślubny, a było to jakieś pięć lat temu, przekonałem się czym może skończyć się przekroczenie wspomnianej wcześniej granicy. Nie byłem na tyle zadufanym w sobie „photographerem”, żeby bez doświadczenia czy jakiejkolwiek praktyki pchać się na siłę przed szereg by „robić ślubniaki”. Wcześniej zajmowałem się fotografią portretową, pracowałem w banku twarzy, robiłem małe sesje tematyczne i inne tego typu pierdoły, które pozwalały zarobić na przysłowiowe piwo. Pierwszy ślub dokumentowałem więc posiadając jedynie wiedzę teoretyczną, zdobytą drogą lektury internetowych portali i forów dyskusyjnych oraz wiedzę praktyczną z innych dziedzin fotografii. Dlaczego? Otóż dałem się namówić parze znajomych, ludziom których poznałem kiedyś tam na jakiejś tam sesji plenerowej i z którymi nieco się zżyłem. I tak to jakoś wyszło, oni nalegali, ja tłumaczyłem, że nie wiem jak to się robi, bo nigdy nie fotografowałem ślubów, oni powiedzieli, że są przekonani, że będzie super, że porobię kilka zdjęć i będę bawił się razem z nimi, no i w ten sposób skończyły się wszelkie negocjacje. W konsekwencji ze zdjęć faktycznie byli zachwyceni, co do dziś daje mi sporą satysfakcję.
Wracając jednakże do tematu alkoholowej przygody. Sama ceremonia przebiegła sprawnie, dając przyjemne efekty. Wesele zaś, to już inna bajka. Po pierwszym tańcu, toaście i innych klasycznych punktach programu, pan młody podszedł do mnie i rzekł prawdopodobnie coś takiego:
– Słuchaj, jesteś tu też gościem i masz się bawić razem z innymi. Wiem, że zdjęcia zrobisz zajebiste, ale jesteś moim kumplem, więc masz pić i wbijać na parkiet.
Zgodziłem się z nim, choć nie pamiętam jakich słów wówczas użyłem. Raz, bo było to dawno temu, a dwa, bo trochę się wtedy napiłem.
Po otrzymaniu przyzwolenia na spożycie, wychyliłem bez zbędnej zwłoki strzała z panem młodym, a gdy następnie młodzi pojechali na cmentarz do jego dziadków, do mnie dosiadł się świadek, którego nawiasem mówiąc znałem dość dobrze i przyniósł flachę. Zanim młodzi zdążyli wrócić, flachy już nie było. Jak to na weselu. Jasne, nie był to jeszcze problem, ciągle kontaktowałem, ciągle uważałem, ciągle zachowywałem się profesjonalnie i byłem skupiony na swojej pracy. Niemniej, na jednej flaszce się nie skończyło. Piliśmy wszyscy dalej, zarówno młodzi, świadkowie, rodzice i inni, bezimienni dla mnie goście, jak i ja. Dalej też fotografowałem i nic nie zapowiadało końcowej klęski. Mało tego, dzielnie wytrwałem do oczepin i wesołych, zaczepnych zabaw, ino w ich trakcie nieco straciłem ostrość widzenia. Dalej było tylko gorzej. Obraz mi się standardowo rozmywał, łapy latały, gęba śmiała się jak kretynowi. Na domiar złego, ludzie zaczęli pozować do zdjęć, bo byli już w gazie, a ja robiłem te zdjęcia, upewniając się czy lampa błysnęła, bo jest to podstawowy wyznacznik zrobienia zdjęcia zdaniem gości weselnych. Lampa błyskała więc w najlepsze, a to że z tych zdjęć wykonanych pod wpływem mało co wyszło, to już inna kwestia.
Doświadczenia zebrane podczas pierwszego wesela nauczyły mnie, że alkohol to wróg fotografa ślubnego, niemniej czasem zwyczajnie nie mogłem uniknąć sytuacji, kiedy to goście wręcz wlewali mi wódkę na siłę do gardła. Wierzcie mi, na weselach zdarzają się wujowie, szwagrowie i teściowie, którzy zagadanie do fotografa i wlanie weń wódki traktują jako wyznacznik dobrej zabawy. Za przykład pewnego opanowania z mojej strony służyć może sytuacja sprzed roku, gdy to robiłem zdjęcia na ślubie znajomego mojego znajomego. Wszystko przebiegło jak powinno, aż do oczepin, a raczej do ich zakończenia. Wtedy to pan młody podszedł do mnie z flachą i powiedział:
– Ty już się dzisiaj napracowałeś, załatwiliśmy ci transport, auto odbierzesz se jutro, a teraz chowasz aparat i bawisz się z nami.
– Żaden no problem – odparłem (chyba), gdyż uznałem, że materiału mam dość, a fotografie pijanych gości, to czasem żadna pamiątka.
Kiedy sączyłem sobie wódkę z panem młodym, naszym wspólnym kumplem, który to załatwił mi robotę i świadkiem, do stolika podszedł kelner, natrzaskany jak trzmiel i zapytał jaki sok podać. Odpowiedziałem, że proszę o pomarańczowy, na co on rzucił oburzony:
– A pan pije w pracy?
Spojrzałem na niego, na jego przepitą gębę, na oczy mętne jak brudna woda po supermarketowych karpiach, na całą sylwetkę przekrzywioną jak w zaawansowanej skoliozie.
– No pan, jak widzę to pije w pracy, pewnie i po pracy, a jak znam życie to i przed pracą – rzuciłem mu w twarz.
Wszyscy przy stoliku wybuchnęliśmy śmiechem, a pan młody w kilku żołnierskich słowach postanowił przypomnieć kelnerowi, kto owego wieczoru był jego chlebodawcą.
Z perspektywy czasu, obie przytoczone historie wywołują we mnie same dobre, pozytywne i wartościowe wspomnienia. Kiedy przypominam sobie to i owo, nie dość że dochodzi do mnie ile nauczyłem się przez lata pracy na ślubach, to jeszcze dochodzę do wniosku, że zwykle miałem więcej szczęścia niż rozumu i udawało mi się wychodzić z twarzą z sytuacji mogących skończyć się dość nieprzyjemnie. Dziś jest to więc względnie zabawne, niemniej nauczyłem się, że przestrzeganie pierwszego niepisanego prawa fotografii ślubnej może wyjść tylko na dobre. Wszak pracując w tak specyficznej branży, jak fotografia ślubna dobrze jest znać swoje ograniczenia. Zwłaszcza, że po pierwsze primo: przyszliśmy do roboty, a nie na papierocha, pogaduchy i strojenie głupich min!