Sobota
Wstałem w środku nocy, bo już o 7. W tym czasie większość odsypiała noc, choć niedobitki jeszcze kończyły przy barze imprezę. Miałem wtedy czas rozejrzeć się po całym ośrodku, zobaczyć część namiotową i przejść się po innym budynku. O 10 znalazłem się w strefie gastro i zjadłem najlepsze poranne danie – “Parówy po same jaja”. Pod tą urzekającą nazwą kryły się dwie parówki i trochę jajecznicy. Wcześniej, o godzinie 9 wyruszył w trasę ten sam irytujący człowiek z megafonem tylko, że tym razem zapraszał do zapisywania się na turnieje/pojedynki. O tym rozpiszę się później.
Poprzedniego dnia mój towarzysz poznał nowych ludzi i zgodnie z mechaniką i ja mogłem ich teraz poznać. Zacząłem ich namawiać do wyjścia większą grupa na Pustkowia. Niestety wszyscy o tej wczesnej porze byli zmęczeni poprzednimi tańcami. Ale z pomocą przyszedł mi jakiś ważny gość z frakcji “Tarcza”. Szukał on chętnych do odbicia brata naczelnego medyka z rąk chyba Raiders Vultures, którzy opanowali jedno ze wzgórz na Pustkowiach. Nawiasem mówiąc, drugie “IV Rzesza”.
Te zadanie spadło mi wtedy z nieba, popychany przez resztę towarzyszy bym ich więcej nie męczył, wyruszyłem.
Najpierw do głównego medyka, który kazał mi eskortować jego towarzyszkę/siostrę (nie wiem), do bramy. Tam czekała reszta zebranych przypadkowych ludzi, niestety nie robiła wrażenia co do siły ognia. Razem ze mną co 4. miała jakiś pancerz, a niektórzy tylko broń białą, ja nie zabrałem snajperki czego później żałowałem. To była dziwna wyprawa. Wyszliśmy jak masa, co dla mnie, osoby lubującej się w grach taktycznych, było błędem. Następnie kiedy wpadliśmy w ostrzał z ciężkiego karabinu a jedna osoba zginęła. Zamiast szarżować, tym którzy mieli tylko broń białą, wszyscy się schowali i nic nie szło do przodu. Ja z paroma osobami przebiegłem na drugą stronę drogi i próbowałem ich okrążyć. Parę metrów dalej wpadliśmy na dwóch z Raidersów i zaczął się ostrzał. Jeden z nich padł, jeden nasz padł, a drugi chyba zwiał. Zaraz wypstrykałem się z naboi. Zostałem tylko ja i młody chłopak, który był w miarę ogarnięty w taktyce bitewnej, a pochodził z frakcji chyba ”ZSRR”. Tak moi drodzy, na Łyżkonie mamy nazistów i komunistów. Dalej ukrywając się przemierzyliśmy kawałek terenu ze mną na przodzie, bo choć naboi nie miałem, to nadal została mi zbroja i miecz.
Mogłem próbować szarżować, czego te ciołki z tyłu nie potrafiły.
Weszliśmy na wzgórze i zakrzyknął do mnie zamaskowany strzelec na wzgórzu blisko miejsca odbicia medyków. Mój kompan z amunicją na szczęście nie został zauważony, więc zacząłem z przeciwnikiem rozmawiać, aby dać tamtemu czas i odciągnąć jego uwagę. Na szczęście tamten był na tyle kumaty, że zrozumiał to i wykorzystał jak potrafił. Ustawił się i zaczął strzelać do tamtego. Niestety strzelał niecelnie i obaj oberwaliśmy ciężkie rany, bo ten Raiders był na tyle humanitarny, że nas nie dobił. Wracając na główną ścieżkę, gdzie wszystko się zaczęło (ostrzał) odkryliśmy, że 30 osób ze słabymi broniami dalej tam stoi i się kryje zamiast uderzyć na wzgórze. Dzięki masie by to zrobili, stalkerów było chyba łącznie 10-15 osób, z tego część i tak padła w bitwie. Po powrocie do wioski, z racji uwięzienia medyka, dostałem informację od gospodarzy imprezy, że dzielnie walczyłem i żebym kupił bandaż, a za parę godzin mogę wracać na front (co do mojej ciężkiej rany).
Taki szturm mnie na jakiś czas zniechęcił, więc wróciłem do reszty ekipy i oglądałem turnieje.
Pierwszy polegał na walce dwóch osób, które trzymały się jedną ręką skrzyni, a w drugiej dzierżyły prześmiewczą broń na łańcuchu (oprócz kupy z pianki reszta może być dla niektórych drażliwym tematem). Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że mieli zawiązane oczy. Walka była do trzech uderzeń, a w trakcie doszło do wielu komicznych sytuacji, głównie z powodu zawiązanych oczu.
Następnym turniejem Łyżkonu było przeciąganie liny dla czterech osób i w tej konkurencji najchętniej brały udział dziewczyny. Polegało ono na tym, że każda z tych osób miała dopchać się do swojego pomocnika i wypić do końca orzeźwiający płyn, ta która wypije pierwsza – wygrywa. W trakcie zawodów szybko okazało się, że napęd na cztery kończyny daje o wiele większą szansę na zwycięstwo. Nie obyło się bez problemów. Dotyczyły głównie osób z tej samej frakcji, które sprzymierzały się i np. we dwójkę sobie pomagały, żeby druga dwójka rozdzielona nie dała rady ich przeciągnąć. Trzecimi zawodami było klasyczne siłowanie się na rękę tego niestety nie widziałem. Za to widziałem stół który był specjalnie przerobiony do takiej zabawy i oczywiście trochę zdezelowany żeby nie wybijać się z pod ciężkiego klimatu postapokaliptycznego.
Jakiś czas później udało mi się namówić 4 osoby z naszej ekipy Wilków, którzy na imprezie nie byli Wilkami, żeby pójść jeszcze eksplorować Pustkowia Łyżkonu.
Wyruszyliśmy 2-3 h przed zakończeniem larpa. Przedzierając się przez chaszcze, co jakiś czas trafialiśmy na patrolujących teren Raidersów, ale dobrze ukryci i cicho poruszający się omijaliśmy większość patroli. Oczywiście do czasu. Był taki moment, kiedy chyba zbyt pewni siebie rozdzieliliśmy się niedaleko tego wzgórza, które było miejscem wcześniejszej rzezi i tam wyszło dwóch z ukrycia. Ja zostałem z naszym snajperem, a reszta uciekła do budynku. Tu odbyła się, moim zdaniem, najdurniejsza sytuacja na całym moim Łyżkonie. Zabezpieczając tyły w dogodnej pozycji, tym razem z pożyczonym pistoletem ASG na gaz, którego nie musiałem naciągać za każdym strzałem, pokazywałem snajperowi, aby wycofał się za mnie. Niestety za długo zwlekał, bo chyba nasłuchiwał i wtedy wyszedł na naszą ścieżkę jeden z nich.
Byłem w pozycji leżącej naprzeciwko niego, tylko że on schodził w dół, a ja byłem na delikatnym wzniesieniu i wiedziałem, że drugi próbuje obejść mnie od mojej lewej flanki. Miałem mało czasu, musiałem szybko zdjąć tego pierwszego. Wiedziałem, że już za późno, więc oddałem strzał i niestety broń nie strzeliła, a byłem pewien, że ma naboje, bo sam je tam załadowałem. Cholera to była najokrutniejsza dla mnie scena. Dobrze się ustawiłem, ułożyłem, a kiedy celowałem uspokoiłem dłonie i wypuściłem powietrze żeby strzał był pewny i celny a tu taka….. nieważne, na prędce stwierdziłem, że zrobię hałas uciekając i może nie zauważą mojego towarzysza, który był schowany za wielkim kamieniem. Tak też zrobiłem, przeturlałem się ze wzgórza i już stojąc zacząłem uciekać sprintem w największym gąszczu słysząc do o koła siebie jak kulki odbijają się od drzew i ściółki.
Ważne było to żeby pobiec w największe chaszcze, bo one bardzo przeszkadzały przy oddawaniu celnego strzału. Biegnąc w tej zbroi przez 2 min, myślałem, że płuca wypluję.
Następnie wypatrzyłem mojego towarzysza z pierwszej wyprawy, pana jąkałę (w grze nie miał imienia a ja go nazwałem “Mów mi”). Okazało się, że jego dwójkę zabili tak jak i jednak mojego towarzysza snajpera. Małe sprostowanie, on był w tej grupce która się od nas oddzieliła i uciekła do budynku. Wracając do wioski natknęliśmy się na wielką armię, tym razem o wiele lepiej opancerzoną niż ta poprzednia odbijająca medyka, więc stwierdziliśmy, że pójdziemy z nimi i przy okazji pomścimy towarzyszy.
Cel okazał się prosty. Z tych części rakietowych, które miały zostać odzyskane któraś z frakcji zbudowała rakietę którą chcą wypuścić na wzgórzu aktualnie będącym w posiadaniu Raidersów Vultures.
Wyruszyliśmy, po ostrzale w tym samym miejscu, w którym zawsze zaczynała się moja ostrzejsza część wypraw, podzieliliśmy się na grupy szturmowe, było nas chyba 6 osób w mojej drużynie. Gdy ruszyliśmy powiedziałem żebyśmy poszli na około, bo znam już ten teren. Z pistoletem niedziałającym na straszaka i mieczem cały czas w ręce poszedłem na przód wypatrując przeciwników. Dowódca miał ciężki karabin z wielkim magazynkiem i szedł za mną.
Dwa razy zauważyłem przeciwnika, pokazałem gdzie i plackiem skoczyłem w krzaki dać tym, co mają karabiny swobodny ostrzał, a że były to szybkie starcia nie zdążyłem przeczołgać się żeby zrobić szarżę. W ten sposób doszliśmy do tego samego miejsca gdzie ostatnio padłem i tam z powodu mojego pecha, bo pistolet wypadł mi z kabury cofnąłem się i dostałem serią po plecach i wtedy odkryłem że jednak te kulki potrafią zaboleć.
Ja się cofnąłem do wioski jako ranny i tam straciłem wszystkie kapsle na wyleczenie ciężkich ran (10, mój majątek), ale zaraz potem poszedłem na konkurs i zdobyłem 12 więc nie było tak źle. Później odnalazłem mojego towarzysza jąkałę, przeżył i w monecie wystrzelenia rakiety, lub wcześniej, gdy zdobyli wzgórze wycofał się. Opowiedział mi, że po tym jak tamten Raiders mnie zestrzelił on zestrzelił go, więc chociaż mnie pomścił. Od naszego dowódcy już na imprezie dowiedziałem się, że po zdobyciu wzgórza i wystrzeleniu rakiety z drugiego wzgórza nadeszła IV Rzesza i zabiła resztę. Na koniec przyszli ludzie z frakcji “Zakonu świętego płomienia” i zaczęli atakować Rzeszę.
Jakoś godzinę przed zakończeniem larpa ci którym za mało było wrażeń rozpoczęli walkę na ogłuszanie w barze.
Polegało to na tym, że jeśli lekko uderzysz kogoś w tył głowy bronią, która wygląda jak obuchowa lub rękojeścią swojej białej i powiesz ogłuszony, to ta osoba zgodnie z mechaniką ma się osunąć na ziemię do momentu kiedy ktoś jej nie będzie chciał podnieść mówiąc ocucony. Momentami podczas tej zabawy leżało na podłodze ze 20 osób, a ci, którzy komuś chcieli pomóc musieli walczyć z tymi co ogłuszali.
Sam zostałem ogłuszony 2 razy, ale mogę się pochwalić, że ogłuszyłem 17 (tak liczyłem). Mimo prymitywności w tej zabawie, bawiłem się świetnie. Następnie była wielka impreza, na której już nikt nie wcielał się w nikogo. Bawiłem się do 6:30, bo taka było naprawdę fantastycznie i jedyne co mnie zmusiło do pójścia do zimnego śpiwora to pociąg o 11:30.