Powiem Wam szczerze, obejrzeć „Kurt Cobain: Montage of heck” to takie uczucie jakby wrócić po latach do swojego starego pokoju i rozejrzeć się po nim z nowej perspektywy. Wszystko jest jak dawniej, ale Ty jesteś inny, a Kurt jest wręcz nieznośnie blisko, dostępny jak nigdy, z całym związanym z tym bagażem trudnych uczuć. Prawdziwy jak zawsze. Bezpośredni. Skomplikowany i po prostu wyjątkowy.
Jesteśmy dziś przyzwyczajeni do tego, że praktycznie każdego idola (w jakimkolwiek sensie tego słowa) mamy na wyciągnięcie ręki. Dzielą się z nami sobą, swoim życiem i przemyśleniami bez ograniczeń, naturalnie dzięki Internetowi.
Ale wtedy, w latach 90’tych było inaczej, a ja mam szczęście znać różnicę. Każdy, kto nosił glany i „był” w grunge’owym klimacie tworzył w sobie obraz ludzi, których uwielbiał. Kochało się Kurta, za muzykę, ale też za postawę wobec swojej twórczości.
Miasto, w którym się wychowywałam było wyjątkowo alternatywne – glany, wyciągnięte swetry, sztruksy i Nirvana były normą. „Wolę by nienawidzili mnie za to kim jestem, niż kochali za to, kim nie jestem”, jak to kiedyś stwierdził. Dorastaliśmy więc wierząc, że nie musimy udawać, że możemy po prostu wyrażać siebie, bez oglądania się na „komercję”, na to co jest w modzie, ani na to, czego się od nas oczekuje.
Tuż przed rozpoczęciem seansu, pomyślałam, że czuję jakby na sali panował prawie odświętny nastrój. Sama poszłam zupełnie „nieprzygotowana”, oprócz informacji o projekcji filmu na Sundance Film Festival w tym roku, nie przeczytałam i nie oglądałam nic na jego temat, bo chciałam, żeby to było tylko „moje” doświadczenie, totalnie niezafałszowane cudzymi wrażeniami. I było.
Oglądanie fragmentów rodzinnych filmów z małym słodkim Kurtem, potem jego drogi przez trudny, nieprzyjemny okres dorastania w rozbitej rodzinie i dochodzenia do sławy jest prawie zbyt intymnym przeżyciem, jakby ktoś otworzył przede mną jego pamiętnik. Bez cenzury. Film pokazał to, o czym wprawdzie wiedziałam i czytałam zamknięta w pokoju mając kilkanaście lat, ale wierzcie mi, obejrzeć to ukazane w taki sposób to zupełnie inny poziom wrażeń. Poza tym część historii opowiedziana jest głosem samego Kurta. Oczywiście nie do przecenienia jest znajomość jego życiorysu i zainteresowań, co wzbogaca na pewno odbiór filmu.
Brakowało mi w tle muzyki, odczuwałam wręcz dotkliwy niedosyt znanych mi brzmień, ale to z kolei powodowało, że bardziej skupiałam się na przekazie. Ujęła mnie też rozbrajająca (przynajmniej tak to odebrałam) szczerość i prostolinijność osób opowiadających o ich życiu z Kurtem.
Przyznam też, że byłam bardzo ciekawa filmów pokazujących prywatność Kurta i Courtney. Jestem daleka od detektywistycznych rozważań na temat jej roli w smutnym końcu jego życia (chociaż szczęśliwcy na moim pokazie otrzymywali prezent-niespodziankę w postaci książki pt.”Kto zabił Kurta Cobaina”), ale każdemu fanowi polecam obejrzenie ich razem. To jakby być z nimi w ich mieszkaniu.
„Montage of heck” to obraz, który Cię pochłania, bo nie jest typowym filmem dokumentalnym, wprowadza Cię w „tamten” świat, ukazany w „grunge’owy” sposób, bez upiększania, bez lukru, bez udawania i schematów.
Na koniec spojrzałam na siebie, po kilkunastu latach od momentu, gdy przyjaciółka przyniosła mi kasetę magnetofonową [sic] „Nevermind”. Na co dzień nikt by nie poznał, że mam grunge’ową duszę. Po tylu latach jestem pewna, że Kurt nie był zwykłą, tymczasową „modą” dla dzieciaków. Był tak zdolny i prawdziwy w tym co robił, że został z nami po dziś dzień (a zdobycie biletu uważam po prostu za wielkie szczęście).
Według mnie niewiele rzeczy tak łączy ludzi, jak uwielbienie dla muzyki. Jest to taka materia, którą można tylko poczuć, ale nie da jej się w żaden sposób wytłumaczyć. Po wyjściu z kina, prawie o 23:00, poczułam, że chciałabym podzielić się tymi wrażeniami z ludźmi, którzy zrozumieją, jakie to przeżycie być tak blisko Kurta, poznać go lepiej. Dlatego napisałam do Was i wiem, że zrozumiecie. Polecam „Montage of Heck” i ciekawa jestem Waszych wrażeń.