Erupcja Kilauea na Hawajach w 2018 r. doprowadziła do zniszczenia wulkanicznej kaldery, tworząc niesamowicie głęboką dziurę. Nowe badania wykazały, że ta poważna zmiana krajobrazu została wywołana przez niewielki wyciek magmy ze zbiornika pod szczytem.
Kilauea to wulkan o wysokości 1250 metrów znajdujący się na południowo-wschodnim wybrzeżu Wielkiej Wyspy Hawajskiej. W 1983 roku rozpoczęło się wypływanie lawy ze wschodniej strefy pokrytej szczelinami powstałymi w wyniku ściągania całego obszaru w dół, w kierunku morza. Erupcja ta zakończyła się w maju 2018 roku, kiedy to jezioro lawy w obrębie kaldery na szczycie wulkanu zaczęło „przeciekać”. Jednocześnie dolna część tej wschodniej strefy wzbogaciła się o nowe szczeliny, niszcząc ponad 700 domów i innych budynków zanim erupcja ustała w sierpniu.
Naukowcy zebrali wiele danych, co pozwoliło wyjaśnić historię erupcji Kilauea. Pierwszym zaskoczeniem było to, że erupcja spowodowała zawalenie się kaldery, a nie odwrotnie. Ten związek przypominał pytanie o pierwszeństwo kury bądź jaja. W tym przypadku jednak erupcja wyraźnie nastąpiła wcześniej. Rozpad wyspy, który następuje w wyniku przyciągania grawitacyjnego zbocza Kilauea w kierunku morza, stworzył szczeliny, w których magma mogła odpływać ze zbiornika wulkanu i jeziora lawy nad nim.
Wcześniej nie było dobrych szacunków co do tego, jaka ilość magmy musi odpłynąć, aby kaldera się zawaliła. Erupcja Kilauea pokazała, że rozpoczęcie tego procesu może nastąpić zaskakująco łatwo – badacze szacują, że ubytek magmy wyniósł mniej niż 4 procent.
Dopóki komora magmowa Kilauea ponownie nie napełni się roztopioną skałą z płaszcza ziemskiego, co może trwać całe dziesięciolecia, tak potężna erupcja nie powinna się powtórzyć. Ale są też inne, podobne wulkany, m.in. na Islandii bądź Wyspach Galapagos.