Jeszcze w tym miesiącu ma mieć premierę szósty, a zarazem ostatni tom mangi Blame! Z tej okazji warto przyjrzeć się całości serii oraz ogólnej twórczości Tsutomu Nihei.
Polski rynek komiksowy już od dłuższego czasu przechodzi prawdziwą hossę. Miłośnicy obrazkowego medium są dosłownie zalewani kolejnymi premierami europejskich i amerykańskich tytułów – zarówno tych najnowszych jak i starszych pozycji. Starając się nie wypaść z głównego wyścigu, mangowi wydawcy również wrzucili wyższy bieg. W ten sposób, dzięki wysiłkom J.P.F. polski czytelnik w końcu ma okazję zaznajomić się z solidną klasyką cyberpunku.
Człowiek instytucja
Tsutomu Nihei to rozpoznawalny autor komiksów, który podobnie jak kiedyś Masamune Shirow zyskał ogromną popularność najpierw w USA, a dopiero później w swojej ojczyźnie. Jak przystało na rozpoznawalną personę w świecie popkultury, wokół niego narosło jednocześnie wiele legend oraz kontrowersji. Na swoim kącie ma zarówno premiery przełomowe i tytuły, które powinny przepaść w mrokach historii. Przykładem takiej „wpadki” niech będzie choćby Snikt!, zrealizowany przy kolaboracji z Marvel. Komiks oczywiście da się czytać, ale obyci wyjadacze spostrzegą, że jest to wtórna wydmuszka złożona z różnych elementów już wcześniej wykorzystanych w komiksach Nihei’a.
Jednocześnie Tsutomu dał się poznać, jako pragmatyk, stosując pewne zabiegi narracyjno-artystyczne z dokładnie przekalkulowanym skutkiem. Nie raz potrafił zaskoczyć podczas konferencji prasowych. Podobno odpowiadając na pytanie, dlaczego zastosował taki, a nie inny wybieg fabularny, podsumowywał dość szybko:…bo na ten moment taki motyw „sprzedawał się” najlepiej wśród czytelników.
Mimo tego, Nihei zapisał się na karach historii przede wszystkim, jako autor mający na swym kącie komiksy, które wywróciły medium do góry nogami i to w tym pozytywnym znaczeniu tego sformułowania. Z wykształcenia i zawodowo architekt pod koniec lat 90. porzucił swój fach, by następnie zabłysnąć wyjątkowym warsztatem rysownika, co dało się poznać na karach dużo późniejszego komiksu Abara (アバラ), co z języka japońskiego znaczy „Żebra”. Powieść pierwotnie publikowana w dwóch tomach, dzięki J.P.F. ukazała się wydaniu zbiorczym zawierając dodatek w postaci epizodu zatytułowanego Digimortal. Była to historia będąca swoistą wprawką do przyszłego projektu Abara, utrzymana w klimatach gotyckiego cyberpunku. Brzmi dość przewrotnie, ale szczególnie na początku swojej twórczej drogi Nihei zawsze bawił się konwencją, szukając nowych kierunków narracji i wyrazu artystycznego.
Droga do Blame!
Pierwszy epizod Blame! w Japonii ukazał się na przełomie czerwca oraz lipca 1998 roku. Serię kontynuowano do 2003, zamykając ostatecznie całość w ilości dziesięciu tomów. Już wtedy projekt wywołał niemałe poruszenie, a przeniesienie go na rynek amerykański siedem lat po premierze wywołało ogromny entuzjazm. Popularność pozwoliła autorowi na dalsze rozwijanie uniwersum, dlatego doczekaliśmy się sequeli i prequeli, jak również adaptacji w postaci anime. Pierwsza animacja ukazała się na przełomie 2003 i 2004 roku, by następnie przypomnieć o osobie ponownie po trzech latach pod postacią nowego projektu. Dziesięć lat później Netflix podjął temat Blame! dając fanom pełnometrażowy obraz.
Na polski przedruk mangi musieliśmy czekać do 2016 roku, ale decyzją rodzimego wydawcy całość została „skompresowana” do sześciu tomów. Była to mądra decyzja, szczególnie ze względu na formułę całego komiksu, gdzie obraz dominuje nad słowem, o czym więcej za chwilę. Pierwszy egzemplarz został zaprezentowany przez J.P.F. w trakcie trwania poznańskiego Pyrkonu 2016. Pokazana wersja w twardej okładce, była zarezerwowana głównie dla recenzentów i pierwszych zamówień przedpremierowych. Jeśli zdecydujemy się zakupić tytuł w normalny sposób pozostaje nam tylko opcja z miękką okładką i obwolutą. Prezentuje się ona dobrze, niemniej przy tym komiksie spotkamy opinie, iż twarda oprawa powinna być ogólnym standardem, nawet kosztem podniesienia finalnej ceny. Szczególnie, że format wydawniczy odbiega od klasycznego małego tomiku specyficznego dla mang, idąc w stronę rozmiaru B5.
Podróż przez Megastrukturę
Blame! pod każdym kątem łamie konwencje przyjęte dla klasycznej mangi. Przede wszystkim, w przeciwieństwie do innych serii, nie funduje czytelnikowi wyjaśnienia świata przedstawionego i postaci w nim występujących. Zamiast tego rzuca bezradnego odbiorcę w sam środek narracji, tworząc tak jeszcze większe uczucie niepewności. Dostajemy zaledwie kilka wskazówek śledząc poczynania postaci o imieniu Killy, wokół której będą ogniskować się wszystkie wydarzenia.
Całość akcji rozgrywa się wewnątrz nieprawdopodobnie rozrośniętej struktury. Trudno dokładnie określić gdzie tak naprawdę znajduje się świat opisany. Czy jest to Ziemia, inna planeta, a może – jak wskazuje większość przesłanek – przestrzeń kosmiczna? Najważniejsze kondygnacje oddziela warstwa nazwana Megastrukturą. Ogrom otaczającej przestrzeni, jak i jej różnorodność potrafi zafascynować już od pierwszych stron. Modyfikacji oraz napraw poszczególnych warstw dokonują Budowniczowie. To „neutralne” maszyny, niezwracające na nikogo uwagi o nieprzeciętnych rozmiarach i dość enigmatycznym rodowodzie.
Tsutomu Nihei nie boi się rozrysowywania dużych plansz, bogatych w detale i złożoność struktur. Jego doświadczenie architekta przypomina o sobie niemal na każdej stronie, pod postacią projektów elementów świata i pod tym względem z kolejnymi tomami jest coraz ciekawiej. Szczególnie, że w następnych rozdziałach równoważy reprezentację bezkresnej przestrzeni z klaustrofobicznymi pomieszczeniami, gdzie szczególnie te drugie zyskują na dodatkowych szczegółach.
Gen terminala sieciowego
Nasz małomówny wędrowca został wysłany z misją odnalezienia osoby posiadającej tzw. gen terminala sieciowego. Dzięki niemu w odległej przeszłości ludzie posiadali możliwość nawiązania połączenia z siecią-sferą. Osobniki posiadające gen terminala sieciowego są rzadkością wśród populacji dotkniętej mutacją, będącą efektem tajemniczej epidemii szalejącej wieki temu. Nie wiemy dokładnie, co się stało, ale w odległej przeszłości „niekończące się miasto” i byty nią zarządzające wymknęły się spod kontroli. Świat, jaki przemierza Killy, to tysiące warstw nieustannie ulegającej przebudowie struktury, zamieszkiwanej zarówno przez ludzi, mutanty, kolony oraz istoty syntetyczne w różnych odmianach, bezlitośnie polujące na przedstawicieli naszego gatunku. Odzyskanie genu terminala sieciowego rodzi pewne szanse na przywrócenie dawnego porządku i kontroli.
Jak możemy wyczytać w kolejnych rozdziałach ludzkość utraciła większość z swoich zdobyczy naukowych, starając się obecnie odbudować niegdyś posiadaną wiedzę. W niektórych skupiskach udaje się poczynić pewne postępy, ale wymiana wiedzy między rozrzuconymi osadami jest prawie niemożliwa. W czeluściach świata Blame! czyha wiele niebezpieczeństw, jak choćby Istoty Krzemowe. Ponadto mają one ten sam cel, co Killy – odnaleźć posiadaczy genu terminala sieciowego, co ma pozwolić im obejść ograniczenia własnego gatunku. Co ciekawe, Killy mimo nadludzkich możliwości regeneracji i zdolności walki wręcz, nie pamięta za wiele ze swojej przeszłości. Niemniej nienawidzi Istot Krzemowych z dodatkowych przyczyn, ukrytych w jego podświadomości, a niechęć ta jest wręcz odwzajemniona – „krzemowcy” dołożą wszelkich starań, by wyeliminować na dobre naszego bohatera.
Nie jest on jednak całkowicie bezbronny. Posiada Emiter Grawitonów, przypominający niewielki pistolet o przerażająco ogromnej mocy rażenia. Jego właściciel nie ma na temat śmiercionośnego urządzenia gruntownej wiedzy, aż do pewnego etapu fabuły, zaś sama broń traktowana jest w ramach artefaktu przypominając o dawanych czasach świetności umysłu ludzkiego. Niestety nie jest to jedyny emiter grawitonów, bowiem podobne urządzenia są w posiadaniu istot nieprzychylnych ludziom.
To nie jest takie skomplikowane
Komiks posiada znacznie więcej wątków. Fragmenty fabuły przedstawione wcześniej, to zaledwie pewien wycinek. Niemniej, można spotkać się z opinią, jakoby Blame! było bardzo trudną, pogmatwaną, czy nawet nieczytelną lekturą. Pora zdementować te pogłoski.
Pierwszy tom to typowy wstępniak, dający pewien zarys tego, co nas czeka w następnych książkach. Naprawdę konkretnie zaczyna się dziać gdzieś od połowy drugiego tomu i na początku trzeciego. Scenariusz realizowany jest linearnie, gdzie główną osią sprawczą fabuły są prowadzone przez Killy’ego poszukiwania genu terminala sieciowego. Wół tego autor tworzy następnie swoją nadbudowę, złożoną z postaci pomagających lub uniemożliwiających te poszukiwania i zazębiających się wątków pobocznych mających za cel wprowadzić w klimat opowieści.
Blame! u swoich podstaw to bardzo prosta lektura, nie tak złożona jak choćby Ghost in the Shell. Mimo tego, Tsutomu Nihei zdradza filozoficzne zacięcie, a niektóre wątki mają ukryte dno. To jeden z nielicznych komiksów, który należy przeczytać dwukrotnie szczególnie, gdy już skompletujecie całość mogąc płynnie przejść przez wszystkie sześć tomów. Wiele informacji zawarto zarówno w dialogach jak i samym obrazie. Tych pierwszych przybywa stanowczo z tomu, na tom. Mimo tego i tak przez większość lektury delektujemy się obrazem, dlatego decyzja o kompresji do sześciu książek podjęta przez J.P.F. była słuszna.
Ponadto wizualnie Blame! rozwija się wraz z kolejnymi epizodami. Wszakże już od samego początku „pejzaże” porywają, ale proste projekty postaci z ubogą mimiką i sztywnymi sylwetkami nieco odrzucały. Na tym polu Nihei musiał się sporo nauczyć, zwłaszcza, aby nadać dynamizmu sekwencjom walk, których nie brakuje w każdej książce. W kolejnych tomach jest tylko lepiej, co budzi jeszcze większą ciekawość widząc, jak autor rozwijał się od strony warsztatowej. Co więcej, kreacje występujących postaci, szczególnie istot krzemowych i innych syntetyków, zyskują jeszcze mroczniejszego charakteru, a przemianie ulega jednocześnie otaczająca przestrzeń. Zewsząd będzie czuć zapożyczenia od szwajcarskiego malarza H.R. Gigera, choć – tu pojawia się pewien Polski wątek – Tsutomu Nihei był podobno zafascynowany twórczością artystyczną Zdzisława Beksińskiego.
Jak można podsumować podróż przez ostatnie pięć tomów? J.P.F. zafundował czytelnikom kolekcjonerską perełkę, wciągającą już od samego początku. Blame! rożni się pod każdym względem od wszystkiego, co widzieliście dotychczas w segmencie komiksów japońskich. Co najważniejsze całość niezestarzała się mimo, że swój początek miała dwie dekady temu. Tym bardziej warto skompletować polskie wydanie.
Za udostępnione komiksy dziękujemy wydawcy J.P.F.