Reklama
aplikuj.pl

Breath of the Wild to genialna gra, którą porzuciłem, ale była dobrą lekcją

breath of the wild, zelda, the legend of zelda

The Legend of Zelda: Breath of the Wild to dla wielu produkcja idealna. Niestety mi nie spodobała się tak jak innym. Ale tytuł uświadomił mi kilka rzeczy.

Od kilku miesięcy jestem posiadaczem Nintendo Switch. Dotychczas nie kupowałem The Legend of Zelda: Breath of the Wild choć znajomi co chwilę powtarzali, że to będzie przygoda 10/10. Postanowiłem zostawić sobie tę produkcję na czas kiedy będę mógł spokojnie sie na niej skupić. Cóż, akurat w wybranym przeze mnie czasie pojawiło się Final Fantasy VII: Remake, które pochłonęło mnie całkowicie, ale i tak byłem już wtedy na granicy pozostawienia tytułu Nintendo.

Gdy inni opowiadali o tym jak świetna jest to produkcja, to padały między innymi argumenty o fantastycznym wykorzystaniu fizyki, usunięciu niemalże wszystkich znaczników „?” z mapy, które znamy z nowych gier z otwartym światem oraz fabułą, po której poznaniu będziemy piszczeć, oglądając zwiastun kontynuacji gry.

No i jak tutaj nie być pozytywnie nastawionym do takiej gry? Możliwość pokonania przeciwnika poprzez podniesienie kawałka metalowej blachy i zrzuceniu go nim w przepaść? Brzmi świetnie, szczególnie, że teraz gry bez przerwy olewają temat fizyki. Nie mamy oznaczonych lokacji na mapie? Jeszcze lepiej. W końcu pamiętam jak w Wiedźminie 3 nie patrzyłem przez jakiś czas na mapę i szedłem przez las, aż natrafiłem na obozowisko bandytów. Oczami wyobraźni widziałem ile jeszcze takich lokacji odnajdę. Tylko potem jakoś włączyłem te znaczniki z powrotem… No, ale dobra fabuła to jest to. Jeśli historia mi się spodoba to nawet tytuł z gameplayem 5/10 ukończę z uśmiechem na ustach. Ale coś mi ciągle nie grało. Bez przerwy wydawało mi się, że gra czymś mnie zniechęci. Tylko nie wiedziałem czym. Teraz już wiem.

Czytaj też: Szczegóły DualSense, które przegapiliście. Co kryje pad do PS5?

Zacznijmy od tego, że, owszem, to jest bardzo dobry tytuł. Problem tylko w tym, że nie dla wszystkich osób. Dla mnie akurat nie. Trzy powody, które przekonywały do zakupu, okazały się być nietrafne. The Legend of Zelda: Breath of the Wild uświadomiła mi kilka rzeczy na temat tego, co lubię w grach. Zacznijmy po kolei:

Fizyka

Tutaj gra rzeczywiście potrafi zaskoczyć. Mnogość opcji rozwiązywania przeróżnych problemów jest czasem przeogromna. Coś co w innych grach by po prostu nie działało – tutaj zadziała. Wiele razy zaskakiwałem się rozwiązaniem jakiegoś etapu, bo okazało się, że trzeba było pomyśleć, co zrobilibyśmy w prawdziwym życiu z wykorzystaniem dostępnych opcji. Jeśli to, że w Assassin’s Creed: Origins mogliśmy podpalić strzałę od ogniska robiło na kimś wrażenie, to tutaj będzie łapał się za głowę jak zaawansowane mechaniki działają na prostym Switchu. Tylko, że jest tutaj pewna niekonsekwencja, która mi przeszkadzała. Jeśli już gracz zaczyna myśleć inaczej niż w innych grach i inaczej patrzy na świat gry, to w każdym najmniejszym elemencie ta fizyka powinna działać. Nie wiem już nawet ile czasu straciłem na jednym dużym etapie (żeby za dużo nie zdradzać – ze „słoniem” dla tych co grali). Jedno z miejsc w lokacji sugeruje, że ogromny strumień wody wyrzuci nas w powietrze i nie ma sensu na nim stawać. Tylko, że właśnie tak trzeba było zrobić… Niekonsekwencja wprowadziła niepokój co do tego jak w końcu mogę rozwiązywać zagadki.Metodą prób i błędów pewnie bym w końcu wszystko rozkminił, ale zachwyt nad fizyką stracił swój blask.

Znaki zapytania na mapie

Wspominałem o Wiedźminie 3, w którym przez jakiś czas podróżowałem bez zaznaczania lokacji na mapie. Samemu chciałem wszystko odkryć. Więc, gdy w Zeldzie okazało się to standardem to brzmiało to jak spełnienie marzeń. Wiedźmina 3 jednak skończyłem z włączonymi „?” na mapie. Dlaczego? Myślałem, że to przez to jak gra jest skonstruowana. Że ciężko grać bez nich. A skoro Zelda jest tak zaprojektowana od podstaw, aby wymuszać samemu odkrywanie świata to będzie dobrze. No cóż, dla mnie nie jest. Szybko zrozumiałem, że to co na początku było bardzo fajne, w końcu zaczęło mnie irytować. Brnąłem po prostu w kierunku najbliższej wieży, która miała odblokować widoczność mapy lub w stronę kolejnego głównego zadania. Szybko przestało mi się chcieć szukać tego co jest w okolicy. Szczególnie, że pechowo trafiałem w kółko na identyczne obozy. I żebyśmy się rozumieli. Brak „?” nie jest złą rzeczą! Po prostu mi się lepiej z nimi jednak gra. O dziwo. Wolę w drodze do celu wyznaczyć sobie kilka „?” i w ten sposób grać. Nawet o tym nie wiedziałem, ale Breath of the Wild mi to uświadomiło.

Czytaj też: Dlaczego Xbox Series X będzie lepszy od PS5, ale i tak może wtopić?

Fabuła

Wiedziałem, że bardzo cenię fabułę w grach, ale nie że aż tak. Moment historii, do którego dotarłem w Breath of the Wild nie sprawił, że chciało mi się brnąć dalej. Wynika to raczej z takiej konstrukcji gry, w której teoretycznie możemy już niemalże od początku pobiec w kierunku ostatniego bossa. Jeśli będziemy mieli wystarczającego skilla i szybko porwiemy ze skrzyń odpowiednie przedmioty to damy radę. Nawet jakbym brnął tylko w główny wątek, aby jednak dowiedzieć się co jest dalej, to myśl o zapoczątkowanych questach od razu mnie zniechęca. Chcesz się dostać do miasta? A to jest za gorąco i trzeba mieć odpowiedni strój i znowu musisz przejść kawał drogi, żeby dostać się do danej lokacji. I znowu – dla jednych będzie to rewelacja. Dla mnie… no nie. Wiedźmin 3: Dziki Gon i Final Fantasy VII Remake pokazały, że chyba jednak potrzebuje czasem bardziej liniowych zadań oraz dialogów i scen, które zapamiętam na lata, a nie prostych rozmów i rozwleczonych misji.

Zapewne fani The Legend of Zelda: Breath of the Wild są już wściekli. Ale to nie wina gry. To raczej moja wina. Bo ten tytuł dla wielu osób jest świetny. To gra roku 2017 i nic tego nie zmieni. Najlepszy tytuł na handhelda. I może też powinienem być mu wdzięcznym? Bo uświadomił mi wiele rzeczy z moich growych przyzwyczajeń, o których nawet nie miałem pojęcia.

Chcesz być na bieżąco z WhatNext? Śledź nas w Google News