Fable to seria, którą darzę ogromnym sentymentem. 13 września 2014 stuknęło jej dziesięć lat i to jest dobry powód, żeby uwiecznić moje wspomnienia z tym cyklem.
Nie pochodzę z pokolenia, które grało na pierwszych Atari czy Commodore, a Dooma sprawdzali jeszcze będąc nastolatkami. Jestem człowiekiem młodym, ale pochodzącym ze wsi, która pod względem technologicznym stała nieco za miastem. Mój pierwszy komputer doleciał do mnie stosunkowo późno i już sam do końca nie pamiętam w co na nim grałem. Pamiętam jednak, że coś tam postrzelałem w Duke Nukem 3D czy drugim Quake’u. Co do RPGów to nie bawiłem się za dużo przy tych, bazowanych na Infinity Engine (Baldur/Icewind Dale), bo mając te kilka lat, niespecjalnie kręciło mnie taktyczne, nudne i wolne podejście do rozgrywki. Potrzebowałem akcji, baśniowego klimatu, wielkich rycerzy w lśniących zbrojach i miłej dla oka otoczki. Wszystkie te rzeczy znaleźć mogłem właśnie w pierwszym Fable.
Pierwszy Fable wpadł do mnie jeszcze przed polską premierą, choć konkretnej daty nie jestem w stanie podać. Pamiętam, że miałem grę w angielskiej wersji językowej. Przyniósł mi ją brat od znajomego ze szkoły i tutaj zaczęła się nasza przygoda, która skończyła się dosyć szybko. Ja będąc jeszcze dosyć młodym chłopaczkiem, nie potrafiłem poradzić sobie z obcym językiem. Nie kombinowałem w sumie ze słownikiem, bo miałem inne rzeczy do roboty poza komputerem, ale w wolnych chwilach próbowałem przebijać się przez jakieś zadania. W końcu w pewnym momencie odpuściliśmy. Ja sam nie dawałem rady z opisem zadań i po pewnym czasie bratu oraz jak również mi gra się zwyczajnie znudziła. Kiedyś nawet nie zastanawiałem się nad tym, czy daną produkcję ukończyć. Po prostu przeskakiwałem z kwiatka na kwiatek, taka natura dziecka.
Dopiero po paru latach, a dokładniej w 2008 roku, mogłem doznać Fable: The Lost Chapters w pełnej okazałości. Gra trafiła do wrześniowego numeru CD-Action i z automatu popędziłem po niego w dniu premiery do kiosku, który znajdował się dobre parę kilometrów ode mnie. Pogoda nie była tego dnia najlepsza, ale liczyło się, żeby dostać kopię tego wspaniałego kawału sentymentu. Kupiłem numer, wróciłem do domu i wraz z polską wersją językową, zacząłem zabawę od nowa. Wtedy też w pełni zrozumiałem potęgę gry. Peter Molyneux wykreował baśniowe uniwersum, które powalało klimatem oraz efektownością. Wszystko było lekkie w przyjęciu, często pojawiały się aspekty humorystyczne, a prosta walka sprawiała masę satysfakcji. Fabuła również nie była specjalnie skomplikowana, jednak wciągała i latający za nią wszędzie system moralności nieźle dawał się we znaki. Można było wyhodować demona, albo prawego, opancerzonego, przystojnego rycerza, za którym latało pełno kobiet. Oczywiście podkreślało to baśniowość tytułu, choć element wydawał się strasznie naciągnięty. W grze spędziłem mnóstwo godzin, w które wlicza się kilkukrotne jej ukończenie. Dzisiaj po ukończeniu jakichś Dragon Age czy Wiedźminów, nie dałbym rady spojrzeć tak samo na kolorowe krainy Albionu. Jej płytkość i kiczowate motywy pewnie mocno by mnie do siebie zraziły, bo teraz na rynku rządzą opowieści poruszające bardzo głębokie, filozoficzne tematy. Jednak sentyment mocno wiąże mnie z Fable: The Lost Chapters i niech w pamięci zostanie jako jeden z lepszych RPG, w jakie grałem.
Jakiś czas po sukcesie Fable, Peter Molyneux zmienił się z twórcy gier na marzyciela, który wiecznie omamia wszystkich jego słuchaczy. Z racji, że był ikoną Lionhead Studios, a zarazem jedną z ważniejszych tam osób, to miało to odbicie na przyszłe odsłony. Nie wiem skąd wzięła się zmiana, ale seria przestała się już liczyć jako RPG. Te gry stały się maksymalnie uproszczonymi, baśniowymi opowieściami, które były samograjami, niestawiającymi żadnego wyzwania. Zresztą tamten okres był przełomem, gdzie poziom trudności w różnych tytułach był zbijany praktycznie do zera, żeby gracz „czerpał z grania jak najwięcej przyjemności”. Przykre, a za częścią stworzenia tego trendu było drugie Fable.