Powiedzmy sobie szczerze, „The Long Night” było odcinkiem, którego fani wyczekiwali. Z nim wiązaliśmy wielkie nadzieje, gdyż HBO zbudowało wokół niego otoczkę spektakularności. Najdłuższa sekwencja bitewna w historii telewizji, ogromny budżet i epicka walka żywych z umarłymi. Czy 3. odcinek 8. sezonu spełnił moje oczekiwania? Cóż, zapraszam do przeczytania recenzji. Będą spoilery!
Bitwa o Winterfell
Nastała noc, Długa Noc, umarli czają się w ciemności, a nasi bohaterowie oczekują w zamku, na blankach albo na przedpolu. Już samo to oczekiwanie jest dość ślamazarne. Całość trwa zbyt długo. I rozumiem, że chciano zrobić tu taką typową „cieszę przed burzą”, jednak dostaliśmy to w dwóch poprzednich epizodach. Teraz chcieliśmy akcji. Możemy obserwować oddziały czekające na rozpoczęcie walki i Melisandre, która pojawia się znikąd. A raczej ze strony oddziałów Nocnego Króla. Gdy odcinek zaczyna się rozkręcać dostajemy już praktycznie do samego końca ciągłe sekwencje walk. Kamera skacze od jednego bohatera, do drugiego, pokazując nam, często absurdalne, sceny ich zmagań z armia umarłych. Jest chaos, krew i ogólna beznadzieja (w sensie atmosfery jaka panuje w odcinku).
Na pierwszy ogień zostają posłani Dothrakowie, których arakhi zostały magicznie rozpalone przez Czerwoną Kapłankę i płynącą przez nią moc R’hllora. Do ataku prowadzi ich waleczny ser Jorah Mormont dzierżąc Jad Serca. U jego oku, nie wiedzieć dlaczego, biegnie Duch. I choć cała ta ich szarża była strasznie głupia, to trzeba przyznać, że zrobiono ją w sposób spektakularny. Nie widzimy samej walki między nimi a umarłymi. W mroku majaczą tylko coraz szybciej gasnące punkty światła, które dawała ich płonąca broń. Pod mury wracają tylko niedobitki, w tym Jorah (nie spodziewałam się!).
Chwilę później rozpoczyna się regularna rzeź. Jon i Daenerys trochę pomagają na swoich smokach, ale gdy zjawia się Nocny Król i jego zjawiska pogodowe idzie im coraz gorzej. Przez cały odcinek zastanawiałam się, czemu nie zaczęli palić wrogiej armii szybciej, tylko czekali na śmierć tysięcy swoich żołnierzy. Niestety, niczego konkretnego nie widzimy. Podobnie jak nasi bohaterowie, których wkrótce zalewa morderczych trupów. Mamy ujęcia na różne miejsca walk. Na przedpolu, w zamku, na blankach a nawet w powietrzu. Całość jest chaotyczna, w pewien sposób rozedrgana, ale to ogromny plus, gdyż możemy poniekąd wczuć się w to, co dzieje się na ekranie. Tam szybko zostaje nam pokazane, że pomimo przygotować żywi szans zbyt wielkich nie mają.
Jednocześnie rozgrywa się wiele scen
W kryptach mamy kilka fajnych momentów między Sansą i Tyrionem pokazujących, że być może między tą dwójką zrodzi się niedługo prawdziwa przyjaźń. Niestety dostajemy też to, czego się baliśmy/ spodziewaliśmy – wychodzących z sarkofagów Starków. Czy te wiekowe szkielety, które już dawno powinny być prochem miały prawo powstać, to już inna para kaloszy. Cóż, powstali, pozabijali randomowych ludzi i tyle. Być może Dedeki doszli do wniosku, że ludzie tego chcą, a przede wszystkim, że ma to sens. Niestety, nie miało.
Prócz sekwencji w kryptach mamy jeszcze to, co dzieje się w Bożym Gaju, gdzie znajdują się Bran i Theon wraz ze swoimi ludźmi. Dlaczego nie dano ich tam więcej, to nie mam pojęcia. Jednak są to dobre sceny, do których nie mogę się przyczepić. Nawet Bran mówiący Greyjoy’owi że jest „dobrym człowiekiem” jakoś tak ściska jednak za serce. To pod Drzewem Sercem rozgrywa się najważniejsza scena, zabicie Nocnego Króla. Najpierw ginie Theon, ale jego śmierć pozbawia NK czujności i ten właśnie moment wykorzystuje Arya.
Czytaj też: Recenzja filmu Avengers: Endgame – bez spoilerów
Zapowiadano epicką walkę
Miguel Sapochnik, który dał nam już chociażby Bitwę Bękartów, niekwestionowany spec od bitew w Grze o tron zajął się i tym odcinkiem. Wiecie, dobrze i niedobrze. Naobiecywał razem z Dedekami cudów na kiju. W domyśle sekwencja bitewna z The Long Night miała przebić Bitwę o Helmowy Jar z Władcy Pierścieni. I to nie tylko pod względem długości bitwy pokazanej na ekranie. Miały być emocje, których ja praktycznie w ogóle nie poczułam.
Wyjątkami była śmierć Lyanny i Theona. W przypadku tej pierwszej można było to przewidzieć. Uwielbiana przez wszystkich waleczna Mormontówna zginęła w spektakularny sposób powalając przed śmiercią olbrzyma. Podobnie w przypadku Theona, który już w poprzednim odcinku sam się zgłosił na pewną śmierć. Miał wraz z garstką zbrojnych pilnować Brana-Przynęty w bożym gaju. Spisał się świetnie i jednocześnie odkupił wszystkie swoje złe uczynki wobec młodego Starka. Szkoda chłopaka, ale jego śmierć chociaż pozwalała coś poczuć. Tylko te emocje nie umywają się do tych, które czułam chociażby w momencie śmierci Haldira podczas Bitwy o Helmowy Jar.
W ogóle śmierci bohaterów to dość dziwny temat, jeśli chodzi o 3. odcinek. Niby umiera Jorah, Dondarrion, Edd Cierpiętnik, Theon i Lyanna. Ale… no właśnie. Umierają oni i maaaaaaaasa randomowych żołnierzy. Reszta cudownie uchodzi z życiem, choć na logikę nie powinni żyć. W pewnym momencie ogarniamy, że reszta będzie bezpieczna i przestajemy się tak przejmować ich poczynaniami. To sprawia, że tracimy zaangażowanie, a emocje jeszcze bardziej opadają. Choć zagrożenie jest ogromne, to i tak wiemy, że taka Daenerys wywinie się cało. Podobnie jak cała reszta. Nawet pokonanie Nocnego Króla przez Aryję nie robi takiego wrażenie, jakiego można byłoby się spodziewać. Są chwile, gdy mamy ciarki. W moim przypadku był to chociażby moment, gdy Melisandre rozpalała swój magiczny ogień. Zresztą, gdyby nie to, chyba niewiele byśmy w tym odcinku widzieli.
The Long Night
Wiem, że „noc jest ciemna i pełna strachów”; wiem, że odcinek kręcono przez 55 nocy. Ale brakowało mi to należytego doświetlenia. Wiele rzeczy umyka, gdyż czasem na ekranie niewiele widać. I ja rozumiem, że w takich warunkach nie widać problemów z CGI, ale ja naprawdę chciałam co nieco widzieć. Na szczęście Czerwona Kapłanka i smoki o to zadbały. Coś tam widziałam. Właśnie to niedoświetlenie sprawia, że się gubimy w tym, co pokazuje odcinek. Kamera przemieszczająca się od jednego, do drugiego nie sprzyja ogarnianiu. A jednocześnie widzimy ten rozmach, ogrom włożonej pracy i wielkość bitwy, jaką prezentuje nam Sapochnik. Fabularnie nie jest idealnie, czasem nawet nie jest dobrze, obiektywnie muszę docenić twórców za ich fenomenalną robotę. Bo może mi się to nie podobać, ale to nie zmienia mojego uznania dla całości.
W odbiorze znacznie pomaga świetna, trzymająca w napięciu muzyka. Doskonałe udźwiękowienie sprawia, że jesteśmy czasem wręcz otoczni szczękiem mieczy i innymi odgłosami walki. W scenach, gdy Arya przekradała się przez bibliotekę, słyszymy każdy najmniejszy szelest, a krople jej krwi spadające na podłogę wydają się bardzo głośne. I gdyby nie ta panująca na ekranie ciemność, to pod względem technicznym byłoby naprawdę bardzo dobrze.
To tyle?
Naprawdę, po zapewnieniach twórców, spodziewałam się czegoś fenomenalnego. Niestety pod względem fabularnym wyszło średnio. Popełniono wiele logicznych błędów, które ciężko wyjaśnić nawet samemu sobie. Śmierci znaczących bohaterów potraktowano instrumentalnie, są to głównie poświęcenia, a nie wynik zwykłej walki. W zwykłej walce ginie tylko Lyanna i choć scena jest genialna, to nie ratuje reszty. Gdy w Hardhome Nocny Król „ożywiał” poległych, była to emocjonująca i robiąca wrażenie scena. W tym odcinku już wrażenia nie robiła. To nie było tak spektakularne i emocjonalne. Po prostu było.
Ale ja naprawdę mam duży margines tolerancji i wybaczam ulubionym produkcjom wiele. W przypadku tego odcinka też by tak było, gdyby nie Nocny Król, a raczej jego śmierć. Cieszę się, że zabiła go Arya, bo to bardzo wiele pokazało. Jednak przez tak wiele sezonów buduje się nam obraz tego zagrożenia. Inni to śmierć, koniec istnienia rasy ludzkiej. Otoczka tajemnicy wokół Nocnego Króla i jego armii pozwalała przypuszczać, że prócz walki dostaniemy coś naprawdę istotnego. Niestety…
Mam nieodparte wrażenie, że wraz z tak głupią śmiercią Nocnego Króla giną również wszelkie nadzieje na wytłumaczenie ich wątku. Myślę, choć wolałabym się mylić, że w serialu nie dowiemy się już kim był NK, jakie były jego motywacje, co oznaczały formowane przez Białych Wędrowców symbole. Boję się, że wraz ze śmiercią jego i Melisandre kończy się wątek stricte magiczny. Do tego już raczej nie powrócimy. I zaznaczę, że mam ogromne nadzieje, że się mylę.
Podsumowując
Może nie jestem rozczarowana jakoś bardzo mocno, ale jednak jestem. 3 odcinek finałowego sezonu Gry o Tron miał być czymś epickim. Dla nie był. Miał świetne momenty, ale to wszystko. Doceniam jak wiele pracy kosztował twórców, ale jego treść mnie nie zadowoliła. HBO, twórcy i obsada tak podgrzała atmosferę wokół niego, że miałam zbyt wielkie wyobrażenia co do tej bitwy. Gdyby nie obiecywano Bóg wie czego, myślę, że bawiłabym się lepiej. A szkoda, bo mogło być tak dobrze. Teraz pozostaje mi tylko czekać na finał. Liczę, że chociaż on mnie nie zawiedzie. Postaram się jednak nie mieć zbyt wygórowanych oczekiwań. I choć długością może Bitwa o Winterfell przebiła tę o Helmowy Jar, to i tak właśnie ta druga nadal góruje w moich rankingach.
Czytaj też: Recenzja filmu Vox Lux
Zdjęcia: HBO