Reklama
aplikuj.pl

Recenzja Fallout 76, czyli radioaktywny odpad

Recenzja Fallout 76, czyli radioaktywny odpad
Recenzja Fallout 76, czyli radioaktywny odpad

Z mojej perspektywy rok 2018 nie był zbyt owocny w branży gier… przynajmniej w kwestii tytułów na PCty, bo konsolowym produkcjom ekskluzywnym nie można odmówić wysokiej jakości. Czekałem więc tylko na premierę Fallouta 76, którego recenzję dziś chcę Wam przedstawić.

Zacznijmy może od największej zalety…

Sam świat w Fallout 76 jest bardzo elastyczny, ale pod kątem zawartej tam historii, a nie możliwości jego przeistaczania. Na praktycznie każdym kroku możemy trafić na ciekawą lokacje, która jednak nie ma historii zapisanej gdzieś w terminalu, bo to my ją tworzymy… w swojej głowie. Do tej pory pamiętam kościół nieopodal cmentarza, który zdecydowanie był miejscem spotkań jakiegoś kultu czczącego bożka na kształt Leszego z Wiedźmina. Kultu, który prawdopodobnie popełnił masowe samobójstwo, wypijając truciznę, na co wskazuje leżąca obok każdego trupa szklanka i sowicie wyposażony w trutkę na szczury barek za ołtarzem, a na piętrze? Zapewne przywódca, który niczym kapitan tonącego okrętu  wytrzymał do końca i nabił się sam na zaostrzony pal. Kto nie lubi takich creepy historyjek? Oto sama fotka zrobiona za pośrednictwem trybu fotograficznego:

Wiadomo, to kwestia wyobraźni i naszego podejścia do świata, ale ten element gameplayu nie jest przypadkowym zabiegiem twórców. Jest swoistym wynagrodzeniem za brak tych żywych postaci niezależnych i masy questów, których historia nie tak wciągająca, bo “zlecają” nam je maszyny lub jakieś zapiski. Mogę jednak zapewnić, że podobnych sytuacji (jak ta powyżej) w grze jest wiele, a niektóre z nich prowadzą nawet do zadań, jak np. woal znaleziony przy wyróżniających się zwłokach, który stanowi początek do rozpoczęcia serii questów po ówczesnym odgadnięciu zagadki.

Szkoda tylko, że jej rozwiązanie podpowiada nam sama gra w dzienniku, co momentami jest wręcz irytujące, bo nie zważając nawet na informacje zawarte w nagraniu lub teście, odpowiedni znacznik i podpowiedź podsunie nam rozwiązanie na tacy. Co tu dużo mówić, to ewidentny ukłon w stronę casuali i zabawy z grupą znajomych, bo wtedy takie szczegóły idą na dalszy plan, ustępując miejsca rozmowie. Fallout 76 zdecydowanie robi jedną rzecz dobrze, a jest nią eksploracja, która najlepiej wypada przy zabawie w pojedynkę. Oczywiście o ile pragniecie poznawać świat i jego historię, jednocześnie levelując i zgarniając fanty.

Zupełnie jak ta gra dla Bethesdy!

A jak wypadają poszczególne elementy gameplayu?

Na całe szczęście Bethesda postarała się w zakresie zaawansowania gry. Opisanie każdego z nich wymagałoby wielu godzin klepania w klawiaturę, ale szanując Wasz czas, skupię się na tych najważniejszych (przynajmniej moim zdaniem). Słyszeliście zapewne o mikropłatnościach dostępnych w grze, co nie? Legenda głosi, że do tej pory nikt z nich nie skorzystał, ale ważne jest to, że obejmują jedynie wizualne dodatki. Skórki pancerzy, nowe struktury budowlane, czy emotki, które na szczęście możemy kupić bez wydawania ani grosza. Tamtejszą walutę zdobywamy bowiem w czasie zabawy, a dokładnie wykonywania wyzwań.

Ten pies był geniuszem!

Szkoda tylko, że rozwój postaci jest odrobinę… nijaki. Mam przez to na myśli, że zdobywanie kolejnych punktów S.P.E.C.I.A.L. jest wyłącznie formalnością, a przypisywane do każdego z nich karty (perki) nie są specjalnie wyczuwalne w grze. Jest to spowodowane tym, że poziom trudności i nasze plany co do postaci nie wymagają od nas zaplanowania jakiejś najlepszej drogi rozwoju. Przez to skupiłem się głównie na sile (aby móc nieść więcej) oraz percepcji, zapewniając sobie wyższe obrażenia z karabinów nieautomatycznych. Mało jednak jest w grze tych kart, które rzeczywiście mają zauważalny wpływ na naszą postać. W pewnym momencie skończyłem więc z 8 „level-upami” na koncie, których niespecjalnie chciało mi się przeprowadzać.

Najgorsze przyszło jednak po kilku godzinach, bo zauważyłem, że zamiast zwiedzać świat z podniesioną głową, wpatruje się w ziemię i półki w poszukiwaniu potrzebnych surowców. Takiego nacisku na gracza wręcz nie znoszę, co potęguje tylko ograniczony ekwipunek, któremu musimy poświęcać regularnie kilka minut… chyba że lubimy poruszać się w tempie żółwia.

Moja mania chomikowania przeżyła w pewnym momencie kryzys, ponieważ okazało się, że zgromadzone śmieci (czyt. materiały do tworzenia i budowania) zajmują mi całą skrzynię w bazie. „Co za problem?” pomyślicie i tak – również myślałem, że sprawę rozwiążą dodatkowe skrzynie… ale nie. Moja postać stoi więc od kilkunastu godzin w domku, a ja czekam na odpowiednią aktualizację, która to naprawi.

Spodobała mi się z kolei zmiana w systemie VATS, który teraz jest dostępny w czasie rzeczywistym, a nie w ramach aktywnej pauzy. Ilość „komputerowo oddanych strzałów” jest ograniczona przez nasz pasek punktów akcji, które zużywamy podczas biegu, skakania, czy zadawania ciosów wręcz. W praktyce korzystałem z niego naprawdę często, ale głównie podczas walki z przeciwnikami znajdującymi się blisko postaci. Powód tego jest prosty – sztuczna 95% szansa na trafienie była większa, niż przewidzenie następnego ruchu całkiem energicznie zachowujących się potworów.

Fallout 76 oferuje również rozbudowany system craftingu oraz budowania swojej własnej bazy C.A.M.P., sandboxowe podejście do gromadzenia majątku i możliwość wcielenia się w istnego badassa za pomocą pancerza wspomaganego. Byłby więc idealną grą do zabawy przez lata w jakiejś postapokaliptycznej gildii… ale nią nie będzie, bo społecznościowy aspekt gry Bethesda praktycznie zabiła.

Mój ulubiony absurd? Skarby w grze. Zdarzyło mi się otrzymać jedną mapę po obronieniu warsztatu, z której rzecz jasna skorzystałem, znajdując skarb nieopodal strumyka. Odkryłem, że po jego „odkopaniu” mapa przepada, więc jest niczym jednorazowy klucz. Najlepsze przyszło jednak nieco później, bo identyczną mapę znalazłem w pobliskiej jaskini. Z pewnością wiecie już do czego zmierzam, bo po prostu nie mogłem odpuścić sobie sprawdzenia, czy skarb się odnowił w momencie odnalezienia duplikatu… i tak. Skrzaty ponownie go zakopały, wrzucając w dziurę zupełnie inne przedmioty.

Emocje jak na grzybach

Co do poziomu trudności mam z kolei mieszane uczucia. Regularna walka z przeciwnikami jest na tyle prosta, że momentami wręcz nuży, w czym nie pomaga sam charakter i dynamika strzelania. W swojej kilkunastogodzinnej przygodzie pamiętam tylko dwa momenty, w których coś naprawdę się działo, a ja musiałem używać stimpaków, aby pozostać przy życiu. Szkoda tylko, że były to wydarzenia nastawione na współpracę z innymi graczami, których wtedy akurat nie było w okolicy. Raz otoczyły mnie więc roboty, a drugim razem wszedłem w strefę wybuchu nuklearnego, w którym powitali mnie przeciwnicy przewyższającymi mój poziom o całe 50.

O ile w tym ostatnim przypadku walka z grupą skończyłaby się szybko, to pojedyncze wyciąganie wrogów i ich eliminowanie nie przysparzało mi problemów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że zabijałem w teorii znacznie potężniejszych wrogów bez większego problemu, skracając mentalny dystans do tak wielkiego wydarzenia i jego skutków, jakim jest wybuch bomby atomowej. Ten jest mniej spektakularny po samym wybuchu, niż mogłoby się wydawać. Ot zapylona atmosfera i znacznie mocniejsi i w niektórych przypadkach odmienieni mutacjami przeciwnicy.

Grafika i optymalizacja Fallout 76

Rozwijany od wielu lat silnik graficzny, który towarzyszył Skyrimowi zwyczajnie nie mógł wypaść dobrze w 2018 roku. Roku, w którym na PlayStation 4 trafiają takie cuda, jak God of War, czy Red Dead Redemption 2. Wprawdzie graficznie trudno odmówić Falloutowi 76 swojego własnego stylu i całkiem przyjemnych dla oka widoków, ale do najładniejszych produkcji naprawdę mu daleko. Zwłaszcza przez momentami niewyjaśnione efekty, jak np. nasilona głębia ostrości i motion blur. Rozmycia w tej postapokalipsie jest tak dużo, że sam nie wiem, czy cyfrowa radioaktywność płata figle moim oczom, czy może pomyliłem w sklepie butelki z napojami.

Nie mogło również zabraknąć kilku zdań na temat bugów, których na szczęście nie było mi dane doświadczać na każdym kroku. Zwłaszcza po tej pierwszej (prawie 20 gigabajtowej!)  aktualizacji udostępnionej kilka dni po premierze, która w PCtowej wersji Fallouta 76 odwaliła kawał dobrej roboty, której ostatnie szlify będą zapewne przeprowadzane przez kolejne patche.

A gdzie te teksturki?

I jak to tu ocenić?

Czy zaskoczę Was stwierdzeniem, że Fallout 76 jest… nie jest aż taką porażką? Zapewne tak, bo negatywnych opinii o tej grze jest multum. Pamiętajcie jednak, że zawsze najlepiej sprzedają się sceptyczne zdania, bo kto będzie trudził się w poście na forum, komentarzu pod artykułem, czy filmem, aby napisać po prostu to, że gra mu się w nowego Fallouta dobrze? Zaledwie garstka. I piszę to ja – ktoś, kogo Fallout 4 odrzucił po zaledwie kilkunastu godzinach. A szkoda, bo teraz mógłbym się do niego odwoływać, bo (jak mniemam) to właśnie „czwórka” jest swoistą podstawą dla Fallouta 76, który jest naprawdę dziwny.

A może ta mini gra była warta 60$?

Twierdziłem tak od pierwszej zapowiedzi i twierdzę nadal, bo Bethesda zaplanowała stworzyć coś, co nigdy wcześniej nie pojawiło się na rynku gier. Tutaj mam jednak na myśli połączenia oraz nietypowe mechaniki, których na próżno szukać gdzieś indziej. Potwierdzenie tego znajdziemy w samej strukturze gry, która miała niby stawiać na współpracę i tryb wieloosobowy, choć po premierze okazało się, że granie w pojedynkę jest jak najbardziej możliwe. Z kolei każde rozpoczęcie zabawy oznacza dla nas przyłączenie do innego serwera, a gracze są na tyle zamknięci w sobie, że trudno nawiązać z nimi współpracę… o luźnej rozmowie już nie mówiąc. W sumie tylko raz zdarzyło mi się stworzyć drużynę z randomami i udać się na przygodę w strefę wybuchu nuklearnego, rozmawiając jednocześnie o samej grze.

Nie twierdzę tutaj, że najnowszy twór Bethesdy jest idealną i dobrze dopracowaną grą, wręcz przeciwnie! Liczne bugi (widzieliście kiedyś kretoszczura wychodzącego z nory… na barierce w mieszkaniu?) może i nie zawsze uniemożliwiają zabawy, ale momentami zwyczajnie denerwują, zachowanie przeciwników woła o pomstę do nieba. Miło wspominam niejakiego Spalonego Zdobywcę, który po kilku uderzeniach mojej postaci młotkiem, poleciał na drugi koniec sali, aby podnieść porzuconą przez jego komputerowego kompana broń. Mogę również narzekać na nacisk na nieustanne kolekcjonowanie śmieci potrzebnych do tworzenia amunicji i naprawy broni… ale czy to nie dręczy każdej gry multiplayer?

Tą właśnie miał być Fallout 76, stając się jednocześnie sidequelem dla serii, który bawi się konwencją i nerwami graczy, upodabniając się m.in. do Conan Exiles, Rust, czy ARK: Survival Evolved. Nie chodzi mi tutaj o zawartość, ale gameplay, który skupia się na dowolności, zabawie w otwartym świecie i poznawaniu go z każdej strony w ramach wielu aktywności, które oczywiście najlepiej wykonywać ze znajomymi. Bethesda zapomniała jednak o większym nacisku na wywieranie wpływu na otoczenie i aspekcie społecznościowym. Solucja? Oddanie w ręce graczy możliwości tworzenia serwerów i stworzenie oficjalnych w typowej liście, na której znajdą się po prostu lepiej dopasowane do wymagań poszczególnych graczy elementy. Nawet coś tak prostego, jak podział na różną liczbę jednocześnie aktywnych graczy oraz serwery PvP i PvE zrobiłoby swoje.

Jak złą produkcją jest Fallout 76?

Ostatecznie więc trudno polecić najnowszego tworu Bethesdy każdemu, bo nie jest to pełnokrwisty RPG, ani gra wieloosobowa… ani cokolwiek, do czego mógłbym ją porównać. Mix, na jaki zdecydowało się studio będzie zapewne jeszcze długie tygodnie zbierał negatywne opinie, ale z czasem zgromadzi wokół siebie oddaną społeczność graczy. Graczy, którzy poszukują na wskroś otwartego świata z ogromną swobodą, którego można interpretować na wiele sposobów, nie zważając jednocześnie na błędy, niedopracowane mechaniki i kilka rozwiązań wołających o pomstę do nieba. A end-game po wykonaniu wszystkich dostępnych misji?

Niestety ogranicza się (jak w każdym MMO) do grindu w imię zdobycia coraz lepszego ekwipunku. Fallout 76 ma być jednak wspierany przez lata nową zawartością, więc co do regularnych powrotów do Appalachów możecie być pewni. Gra nie zasługuje więc na polecenie, ale moim zdaniem na naciągany znaczek „tak”… już tak. Zwłaszcza za kilka tygodni, kiedy jej cena spadnie przynajmniej do 100 złotych, bo w obecnej wersji  „pełnoprawna” produkcja po premierze(!) przypomina coś, czego żadne szanujące się studio nie udostępniłoby nawet w wersji beta.