Ta intrygująca młoda kobieta, odgrywała w swoim życiu wiele ról. Córka dyplomaty, utalentowana gimnastyczka, mistrzyni sztuk walki, nieuchwytny ninja, a także niebezpieczny morderca na zlecenie – to wszystko wcielenia Elektry Natchios. Dwaj wielcy twórcy lat 80. – Frank Miller i Bill Sienkiewicz – połączyli siły, celem stworzenia rysu psychologicznego najniebezpieczniejszej kobiety świata.
Nawet nie zdajecie sobie sprawy ile rodzimy czytelnik ma do nadrobienia w kwestii zachodniej twórczości. Tak licznie publikowane przedruki Marvel i DC Comics zaraz po upadku komunizmu w Polsce są jedynie drobnym liźnięciem większego świata. Starając się szerzyć wśród odbiorców pewien kanon, wydawca Egomont sięga po najciekawsze pozycje, oddając ostatecznie do naszych rąk wydania zbiorcze, nadrabiając tak narodowe zaległości. Dzięki temu przyjdzie nam zrecenzować komiks Elektra: Assassin – pierwotnie ośmiozeszytową opowieść, drukowaną gdzieś w okolicach 1986 roku.
Na wstępie należy zaznaczyć najważniejszy fakt, mianowicie lektura nie należała do najłatwiejszych. Jeśli nastawicie się na klasycznego Marvela, to zawiedziecie się. Elektra Millera i Sienkiewicza nie mieści się w definicji tego, co rozumiemy pod szyldem wydawnictwa kojarzonego głównie za kolorowe opowieści o superbohaterach. W przypadku próby ogarnięcia, z czym mamy styczność, należy cofnąć się do lat 70., a dokładniej do roku 1977.
Komiksowa awangarda
Wtedy to na rynku amerykańskim pojawił się magazyn „Heavy Metal” – odpowiednik francuskiego pisma, gdzie podjęto eksperyment polegający na wymieszaniu głównego nurtu komiksowego z tzw. undergroundem, szczególnie w kontekście stylistyki. Osiągnięto sukces, bowiem wkrótce amerykańskim czytelnikom sprezentowano zupełnie nową jakość w postaci graphic novels – forma idąca znacznie dalej pod względem wizualnym, ekspresji emocji, a także narracji, niż klasyczne komiksy. Po raz pierwszy spostrzeżono, iż opowieści rysunkowe mogą przedstawiać znacznie więcej, konkurując swoim kunsztem z najbardziej ambitnymi filmami tudzież powieściami.
To co raz kojarzono z niezależnym obiegiem, szybko podchwycili główni wydawcy, z DC Comics i Marvel na czele. Efekty takich eksperymentów już raz recenzowaliśmy na łamach portalu; chodzi oczywiście o Azyl Arkham wykonaniu duetu Granta Morrisona i Dave’a McKeana. Niezwykle mroczna oprawa, plus wręcz niepokojące rysunki pasowały idealnie do otoczki Mrocznego Rycerza, ale czy podobny zabieg mógł dać pozytywny rezultat z postacią należącą do konkurencyjnego wydawnictwa, kierującego się nieco innymi zasadami dotyczącymi komunikacji z czytelnikiem?
Elektra, podobnie jak Daredevil, to autorskie postacie Millera, który wprowadził je do kanonu Marvela tuż na początku lat 80. – „Czerwony Diabeł” debiutował pierwszy. Komiksy z udziałem obu charakterów były od samego początku utrzymane w bardzo poważnej, mrocznej atmosferze ocierając się wręcz o klimaty noir, czego znakomitym przykładem mogą być choćby przygody Elektry stworzone przy asyście Klausa Jansona (wydanie polskie z 1989 r.). Kiedy powstawała seria Assassin Miller już od dłuższego czasu był na fali wznoszącej, zyskując na niesłychanej popularności na scenie amerykańskiego komiksu. Jednocześnie warto zaznaczyć, iż prawdopodobnie wydawca obserwują rynek zauważył, że jego audiencja lat 70. dorosła i teraz poszukuje zupełnie nowych wątków na stronach opowieści rysunkowych. Sukces graphic novels jest tego niezbitym dowodem.
Do projektu dobrano dwa skrajne przeciwieństwa. Miller to samouk, nabył swoje umiejętności rysownika i scenarzysty metodą prób i błędów, zaś Sienkiewicz jako absolwent akademii sztuk pięknych miał okazję uczyć się fachu od najlepszych. Ich Elektra ostatecznie zaowocowała nietypową powieścią, dalece odbiegającą od tego, co oferował Marvel wtedy i teraz dla czytelnika. Historia zasadniczo zabiera nas do psychologicznego rdzenia kobiety-zabójczyni, wyłaniając przed nami jej pewien rysopis – dzieciństwo, okres treningu ninja, aż w końcu zawód najemnika.
Elektra: Assassin
Cały czar komiksu polega na tym, iż podobnie jak w filmach Quentin Tarantino nie mamy jednej, prostej ścieżki scenariusza. Linie czasowe wzajemnie się przeplatają, pokazując losy kilku kluczowych postaci dla opowieści. Teoretycznie fabuła ujawnia wydarzenia jeszcze sprzed wszystkich znanych nam historii o Elektrze i Daredevilu, ale żeby się połapać w tej plątaninie należy uważnie przysiąść do lektury. Jednym z ciekawszych zabiegów jest choćby wprowadzenie narracji realizowanej głosem kilku postaci. Głosy te nie zawsze występują w jasnej chronologii, nakładając się, czasem dublując, dając całkiem ciekawy efekt.
Pamiętajmy, że akcja rozgrywa się w latach 80. Dlatego kontekst sięga mocno do ówczesnego układu geopolitycznego – Zimna Wojna, rywalizacja USA i ZSRR, wyścig zbrojeń itd. SHIELD natomiast zarządzana przez pułkownika Nick’a Furyego, jako jednostka wywiadowcza przy ONZ różni się diametralnie od organizacji, jaką kojarzymy z najnowszych komiksów, albo ich filmowych adaptacji. Większość opowieści śledzimy z perspektywy agenta Garretta, który podejmuje wszelki próby, aby unieszkodliwić zabójczynię, ale ta zawsze jest o dwa kroki przed nim. Najpierw udajemy się do Ameryki Południowej, gdzie dochodzi do zamachu na głowę państwa, a następnie amerykańskiego ambasadora. Później akcja przenosi się już do Stanów Zjednoczonych, zaś na celowniku stanie kandydat na urząd prezydenta USA.
Wszędzie gdzie pojawi się Elektra, trup ścieli się gęsto. W tym szaleństwie jak się jednak wydaje, jest jakaś metoda, zwłaszcza że na horyzoncie kroi się grubsza intryga polityczna, zaś wszędzie swoje koneksje wydaje się mieć złowroga organizacja Dłoń. Niemniej należy jeszcze wspomnieć o samej warstwie wizualnej komiksu, bo prawdę powiedziawszy Bill Sienkiwiecz puścił pełne wodze fantazji, bawiąc się konwencją. Każda strona łączy w sobie techniki kolarzu, klasycznego szkicu, malarskich zapędów i czego tam jeszcze zechcenie. Najbardziej jednak zapadają w pamięć karykaturalne, wręcz groteskowe projekty postaci, a ponadto wręcz niepokojąca stylistyka poszczególnych kadrów przywodząca na myśl umysł schizofrenika.
Pierwsze dwa rozdziały były trudne do przełknięcia. Lektura tak brutalnie obchodziła się z moimi zmysłami, rodząc dalece idący mętlik w głowie, że omal dwukrotnie poleciałaby z hukiem w kąt. Momentami wydawało się iż tego nie da się zwyczajnie czytać, jest niestrawne niczym przeterminowany burger pałaszowany na niemiłosiernym kacu. Ale postanowiłem wytrzymać, i ku zdziwieniu im dalej w las… tym znacznie lepiej. Lektura rozkręca się na dobre, zaś wcześniej poszarpane wątki zaczynają nabierać głębszego sensu. Ponad wszelką wątpliwość przyzwyczajenie się do warsztatu Sienkiewicza i Millera wymaga czasu. Kiedy wczujecie się już w klimat, trudno oderwać się od komiksu.
Reasumując Elektra: Assassin to jedna z ciekawszych pozycji, jaka ukazała się z ramienia wydawnictwa Egmont. Należy jednak uprzedzić, aby komiksowi laicy nie sięgali po tą lekturę, bowiem będzie to jak skok w głęboką wodę. Elektra celuje bardziej w obytych w komiksowej twórczości, dlatego jeśli nie jest wam obca twórczość prezentowana na łamach choćby legendarnego magazynu „A.D.2000”, albo zaczytywaliście się w Azylu Arkham, to łapcie za recenzowaną pozycję w ciemno – Elektra Zabójczyni to zupełnie inna liga.