Reklama
aplikuj.pl

Recenzja komiksu Era Kwantowa

era kwantowa

Gustując w trykotach a szukając nieco oddechu od nieustannie eksploatowanych postaci współcześnie na szczęście można przebierać w „alternatywnej” ofercie wydawniczej. Dziś skupimy się wyłącznie na pozycji zatytułowanej Era Kwantowa.

Nowa generacja bohaterów

Opublikowana nakładem Egmontu historia to na swój sposób niezależna fabuła, opowiadająca o nowych postaciach i zupełnie innym świecie. Naturalnie bohaterowie zaprezentowani w pierwotnym scenariuszu Lemire’a wciąż są obecni, choć ich rola polega głównie na spięciu co ważniejszych wątków fabularnych. Autor względem pierwotnej historii Czarnego Młota zabiera nas o sto lat w przyszłość a potem jeszcze o kolejne ćwierćwiecze. O bohaterach XX wieku mało kto już pamięta a nowi muszą jeszcze okrzepnąć w wyjątkowym fachu. Wtedy właśnie komiks znacząco nabiera tempa. Liga Kwantowa, zrzeszająca herosów przyszłości, mierzy się z nowym niebezpieczeństwem. Sprawy szybko wymykają się spod kontroli i wskutek decyzji osobnika o imieniu Archieve (członka Ligii) życie tracą obrońcy zagrożonego miasta wraz z jego mieszkańcami.

era kwantowa

Następnie Lemiere funduje mały skok w przyszłość. Tym razem o 25 lat do przodu, gdy bohaterów już praktycznie nie ma, a jeśli ktoś uchował się przy życiu to dobrze ukrywa się przed opinią publiczną i organami ścigania. W tej dystopijnej przyszłości Ziemią twardą ręką rządzi prezydent stojący na czele totalitarnego reżimu. Rzecz jasna despota kiedyś stał po stronie „tych dobrych” podczas krótkiej świetności Ligii Kwantowej. Dlatego organizacja ta, a raczej to co z niej zostało, musi jeszcze raz zewrzeć szeregi. Impulsem do tego będzie pojawienie się młodego uchodźcy z Marsa szukającego sprzymierzeńców w walce o przetrwanie mieszkańców czerwonej planety.

W natłoku wydarzeń

Jednym słowem dzieje się dużo. Miejscami nawet powiedziałbym aż za dużo. Sto siedemdziesiąt sześć stron wydaje się nadzwyczaj dość skromną powierzchnią do zarysowania – co tu dużo mówić –  zupełnie nowego świata od podstaw. Na szczęście Jeff Lemire tak napisał scenariusz, że powiązania z pierwotną fabułą Czarnego Młota są raczej symboliczne to też nie musimy sięgać po poprzednie tytuły. Jeśli jednak wierzyć ogólnie spotykanym opiniom autor nie wytężył się tu aż tak bardzo na stworzenie zupełnie nowej oryginalnej narracji. Przede wszystkim powielił już raz ukute przez siebie schematy konstruowania postaci, co mimo wszystko wydaje się raczej nijakim argumentem na drodze do konstruktywnej krytyki opowieści o trykotach.

Zasadniczo u swoich podstaw recenzowany komiks to swoisty pastisz szerokiego komiksowego uniwersum kręcącego się wokół tematyki superbohaterskiej. Nawet postacie w pewien sposób przypominają znanych herosów. Już sam Archieve przywodzi na myśl mieszankę Vision’a z Doktorem Manhattanem. Rzecz jasna nie krytykuję a doceniam, bowiem ciekawą zabawę konwencją zawsze przyjmuję z otwartymi ramionami.

Za ilustracje odpowiada Wilfredo Torres. O ile historia płynnie przechodzi z kadru na kadr to o samych rysunkach nie wypowiem się ani pozytywnie czy też negatywnie. Minimalizm i oszczędność detali a także dość jaskrawy dobór barw (sprawka Dave’a Stewarta) wprawdzie nadaje unikalnego klimatu opisywanemu komiksu. Niemniej wizualnie tytuł nie chwyciła mnie za serce acz od strony rzemiosła potrafię docenić całokształt pracy. Paradoksalnie najlepiej prezentują się jednak ilustracje innych rysowników pojawiające się gościnnie między kolejnymi rozdziałami.

Słowem podsumowania

Zasadniczo jeśli mógłbym coś naprawdę zarzucić Erze Kwantowej to niewykorzystany potencjał. Sylwetki postaci zostały zarysowane pobieżnie a narracja czasem gna do przodu skacząc z miejsca na miejsce, powodując lekką dezorientację. U niektórych czytelników dość sprzeczne wrażenia może budzić również zakończenie opowieści, gdy w teorii zjednoczonym raz jeszcze herosom przyjdzie zmierzyć się z głównym antagonistą, ale ostatecznie następuje coś zupełnie innego.

Niemniej akurat ten fragment zaliczam na największy plus całego tytułu, bo to ewidentny pstryczek w nos kanonu superbohaterskiego. Może dla statystycznego czytelnika Marvela lub DC Comics będzie to nawet pewien szok poznawczy. Wskutek tego, mówiąc dość przewrotnie, finał niczego finalnie nie podsumowuje, jedynie mrugając do nas okiem, że jeszcze prawdopodobnie spotkamy członków Ligii Kwantowej. Czy czekam z wytchnieniem na ten moment? Mimo wszystko recenzowany tytuł nie zapadł mi aż tak w pamięci, choć na pewno z ciekawością w wolnych chwilach postaram się przyjrzeć starszym pracom Lemire’a.