Komiks to nieustanna zabawa konwencją, stylami i formą. Właśnie w tej wolności wyrażania myśli poprzez obraz i słowo pisane komiksowe medium jest w stanie odnaleźć się i ugruntować swoją pozycję w współczesnym cyfrowym świecie, o czym doskonale wiedzą szczególnie twórcy z Japonii. Wiele mediów próbowało zaadaptować komiksowe światy dla swych potrzeb jednak, kto powiedział, że proces ten nie może być odwrotny. Tomb Rider, Street Fighter, Gears of War – to tylko przykłady komiksowych adaptacji, do których dołączył Resident Evil.
Recenzję komiksu rozpocznę dość nietypowo, bowiem by zrozumieć głębszy sens lektury, którą miałem przyjemność „skonsumować” jakiś czas temu, muszę odwołać się do naukowych teorii kultury. Manga Residen Evil jest idealnym przykładem tzw. meta media, co można w najprostszy sposób wyjaśnić, jako łańcuch zależności między poszczególnymi mediami. Mówiąc dokładniej, jeśli pojawi się, np. film, który trafi na podatny grunt, może on uruchomić całą lawinę przemysłowej inwencji, gdzie spece od marketingu wyeksploatują podjętą tematykę, dając początek całej serii gier, komiksów, książek, gadżetów kolekcjonerskich, linii odzieżowej i tym podobnych dóbr konsumenckich. Mówiąc lekko z ironią i przekąsem meta media to ucieleśnienie idealnego produktu w oczach kapitalisty. Ale co ma to wspólnego z recenzją komiksu?
Residen Evil to nie tylko gra, to marka. Marka, która w świecie elektronicznej rozrywki mozolnie zdobywała swoją pozycję tytułu kultowego od lat, począwszy od pierwszej części, debiutującej jeszcze na konsoli PSX. Gdyby przyjrzeć się ogólnym tendencjom, chyba nie ma żadnego gracza, który choć raz nie spróbował, lub widział na własne oczy RE. Resident Evil zawędrował niemal na każdą platformę, począwszy od PSX, DreamCasta, PS2, PC a kończąc na poprzedniej generacji konsol. Produkcja studia Capcom zyskała grono wiernych odbiorców, siłą rzeczy domagających się większej ilości treści, niekoniecznie w postaci gry, ale ciągle odwołującej się do ulubionego uniwersum. Jednakże gry to specyficzny świat, który trudno zaadaptować na potrzeby innego medium, szczególnie, jeśli takiego zadania podejmują się niekompetentni ludzie lub podjętą tematykę traktuje się na odklep. Zapewne jest to kwestia gustu, ale filmy opowiadające historię Raccoon City ocenię, jako delikatnie mówiąc – bezkształtną papkę nienadającą się do oglądania.
A jak na tym tle wypada komiks? Za przeniesienie w świat tuszu i ołówka uniwersum Resident Evil odpowiedzialny jest mangaka urodzony w 1976 r. Naoki Serizawa, mający na swoim koncie osiem większych serii komiksowych, tak więc zdecydowanie nie jest on nowicjuszem. Manga ukazała się w Japonii dwa lata temu, w liczbie pięciu tomów i do Polski trafiła z niewielkim poślizgiem, bo już w następnym roku. Jedyna różnica polega na nazewnictwie, bowiem w Kraju Kwitnącej Wiśni mangę wydano pod tytułem Biohazard – Marhawa Desire, zaś w naszym kraju pozostał drugi człon a pierwszy zamieniono na ten bezsprzecznie kojarzący się z słynną grą, czyli Resident Evil, co pewnie było (ale nie musiało) w pełni zamierzonym marketingowym posunięciem.
Mangę polskiemu czytelnikowi sprezentował bardzo dobrze znany wydawca J.P.F., który to w swoim dorobku ma wiele udanych i popularnych serii, głównie o charakterze tasiemca, takich jak np. Dragon Ball, Naruto, Bleach, ale także wydała bardziej ambitne i zasłużone dla japońskiej kultury tytuły z Akirą i Ghost In the Shell na czele. Względem japońskiego odpowiednika Biohazard nie poczyniono większych odstępstw przy polskiej edycji, wydając również pięć zwartych tomów, gdzie każdy owinięto w stosowną obwolutę. Jeśli chodzi o ogólny sposób podania komiksu konsumentowi nie można mieć większych zastrzeżeń, ponieważ za niecałe dwie dychy dostajemy mangę wydaną na papierze dobrej jakości, mając pewność, że tomik nie rozleci się w naszych rękach. Co do samej zawartości merytorycznej można mieć pewne wątpliwości, szczególnie w kwestii jak recenzowany tytuł wpisuje się w serię gier o zombie.W mandze zobaczymy Chrisa Redfielda, generalnie najbardziej rozpoznawalną postać z świata RE, mającego za sobą liczne perypetie aż w siedmiu odsłonach gry. Jako agent do zadań specjalnych w walce z bioterroryzmem musi stawić czoła kolejnemu zagrożeniu. Tym razem w prestiżowej azjatyckiej szkole Marnawa, usadowionej na kompletnym odludziu, dochodzi do tragicznego incydentu – uczennica zostaje zarażona śmiercionośnym wirusem, który przeobraża zarażonych w krwiożercze bestie. Chris nie jest jednak głównym aktorem, grającym pierwsze skrzypce w mandze, bowiem na scenę wkracza dopiero po pewnym czasie. Początkowo akcja skupia się wokół profesor Douga Wrighta, światowej klasy specjalisty od bioterroryzmu, który wraz z jednym ze swych studentów przybywa na miejsce wydarzeń, by odkryć przyczynę tragicznych wydarzeń.
Jak nietrudno się domyślić wiele kluczowych scen obracać będzie się wokół uczniów prestiżowej akademii, co może wydawać się poniekąd groteskowe, i do złudzenia przypomina scenariusz z innej mangi, o podobnej tematyce, wydanej w tym samym czasie – High School of the Dead. To jednak tylko pozory, bowiem szkoła nie zostaje od razu opanowana przez bezmózgich smakoszy ludzkiego mięsa, zaś większą rolę będą odgrywać zakulisowe utarczki i sekrety pracowników i uczniów akademii, gdzie motywem przewodnim jest zemsta. Naturalnie w pewnym momencie musi nastąpić niepohamowany wysyp nieumarłych dając początek apokalipsie. Więcej zdradzić nie mogę, z względu na obawę przed posądzeniem o spojlerowanie, czego chciałbym uniknąć za wszelką cenę. Jednakże, co do warstwy fabularnej to trzeba powiedzieć jasno, że to nie ta sama liga, co np. The Walking Dead, strasząc niekiedy czytelnika przewidywalnością i poszarpaniem tempa akcji, ale ogólnie potrafi trzymać w napięciu, a całość czyta się lekko i przyjemnie. Zdecydowanym plusem jest także warstwa wizualna komiksu, odbiegająca stanowczo od typowej mangowej kreski, zaś każdy kadr cieszy nas mnogością detali i dynamizmem akcji, przez co poniekąd niektóre sceny mogą wstrząsnąć czytelnikami o słabszych żołądkach.
Prócz Chrisa i jego drużyny dzielnych wojaków, tak ochoczo kładących kres epidemii żywych trupów, Marhawa Desire nie ma zbyt wiele wspólnego z Resident Evil. Przyznam szczerze, iż moja przygodna z tą serią zakończyła się na części drugiej i Code Veronica na DreamCasta, przez co mogę mieć naprawdę spore zaległości i problemy z wychwyceniem pewnych niuansów. Bym zapomniał o części piątej, której to nie ukończyłem jakimś dziwnym trafem, ale biorąc pod uwagę afrykańską scenografię nie wiele to wnosi do podjętego wątku. Oczywiście pytanie, jak najbardziej zasadne możemy zdać w odwrotną stronę, mianowicie – czy manga stanowi zapowiedź do nowej części gry, lub ewentualnie wątku, który zostanie wykorzystany w domniemanej produkcji lub chociaż natkniemy się na postacie z komiksu? To trochę jak wróżenie z fusów i pozwólcie, że tą kwestię zostawimy otwartą, choć pewnym jest, iż na nowej generacji konsol doczekamy się powrotu Resident Evil.
Reasumując lektura proponowana przez J.P.F. adresowana jest do dwóch rodzajów czytelników: fanów gatunku zombie w każdej postaci (książki, komiksy, filmy) oraz do fanów serii Resident Evil. Reszta amatorów komisu i mangi raczej nie znajdzie nic stymulującego w pracy Naokiego Serizawy, i raczej przejdzie obojętnie obok tej pozycji. Co do miłośników serii Resident Evil chyba nie muszę mówić, że warto zaopatrzyć się w własne pięć tomów mangi, które będą dobrze się prezentować obok już posiadanych gier. Na swój sposób jest to perełka kolekcjonerska, o jakie trudno w naszym kraju, a i cena za komplet utrzymana poniżej stu złotych nie jest w cale odstraszająca, a bardziej zachęcająca.