Komiks prosto ze Szwecji osadzony w nordyckiej mitologii, w dodatku szalenie popularny u naszych północnych sąsiadów zza wielkiej wody Bałtyku? Brzmi jak przepis na sukces, dlatego wydawnictwo Non Stop Comics postanowiło sprezentować polskiemu czytelnikowi historię Vei.
Komiks Vei miałem okazję zrecenzować przeszło rok temu na łamach nieistniejącego już Pad Portalu. O ile sposób narracji nie był szalenie skomplikowany, bowiem lekturę autorzy skierowali głównie do nastolatków, tak opowieść o wikingach Sary Elfgren i Karla Johnssona przypadła mi do gustu. Lekturze można było jednak zarzucić kilka uchybień, które wprawnego fana komiksu odrzucą. Dlatego pozostaje pytanie, czy tomowi drugiemu udało wybrnąć z tych drobnych scenariuszowych grzeszków?
Z ziemi szwedzkiej do Polski
Non Stop Comics opublikowaną lekturę reklamuje, jako pozycję popularną wśród szwedzkich czytelników. Pokątnie jednak pada doprecyzowanie, że komiks skierowano do młodszych czytelników. W końcu Vei należy do tzw. gatunku young adult fiction, czyli najlepiej, jeśli sięgną po niego licealiści. Innymi słowy na kartach recenzowanej lektury znajdziemy trochę przygody, dynamicznej akcji, ale autorzy nie stronili też od pewnej dozy przemocy i nagości – w końcu to opowiastka o wikingach.
Scenariusz, szczególnie pierwszego tomu, nie jest nadzwyczaj złożony. Historię zaczynamy od wyprawy morskiej księcia Eidyra poszukującego mitycznego Jotunheim, czyli krainy olbrzymów. Do miejsca docelowego doprowadzi ich wyłowiona z morza dziewczyna o imieniu Vei. Jej oczy zdradzają, że nie jest do końca zwykłym człowiekiem, różniąc się od mieszańców Midgardu. Wikingowie poszukujący chwały oraz bogactw ostatecznie giną, a główne skrzypce opowieści przejmuje Dal (przyboczny księcia) oraz Vei.
Trafiają oni wprost między rozgrywkę między olbrzymami zamieszkującymi Jotunheim a nordyckimi bogami, zwanymi Asami przewodzonymi twardą ręką Odyna. Stawka jest wielka, bowiem zwycięzca tej potyczki przejmie władzę nad ludźmi Midgardu i Jotunheimu. Zamiast jednak prowadzić otwartą wojnę, jak za dawnych czasów, spór o władzę zostanie rozegrany na arenie przypominającej Koloseum. Obie strony do walki rzucają trzynastu wojowników toczących bój jeden na jednego do upadłego. Jak się okazuje Vei była od dzieciństwa przygotowywana do tej walki, dlatego ostatecznie przyjdzie jej przystąpić do turnieju. Warunki ma ku temu właściwe, bowiem mieszkańcy Jotunheimu są potomkami olbrzymów, co nadaje im nadludzkiej siły. Wspomnę jeszcze, że w boskiej układance sporo namiesza Loki – bóg psot i notoryczny łgarz, ale to nie powinno specjalnie nikogo dziwić.
Mortal Kombat wersja szwedzka
Pierwszy tom zawierający 160 stron na swój sposób był przewidywalny aż do bólu, ale linearne prowadzenie narracji specjalnie nie przeszkadzało. Można jednak było usłyszeć sporo żali pod adresem „ugrzecznienia” nordyckiej mitologii, będącej wszakże wdzięcznym tematem na dark fantasy. Znacznie grubszy tom drugi trochę zmienia postać rzeczy. Co prawda początek zaczynamy dość leniwie, ale już po pierwszym rozdziale tempo przyspiesza. Intryga nabiera rumieńców, szczególnie, gdy okazuje się, że obie zwaśnione strony dążą do realizacji swoich zakulisowych interesów. Co więcej, każda z frakcji wydaje się być podzielona, co niestety autorzy uwypuklili dopiero pod sam koniec.
Jeśli idzie o samą Vei, bohaterka co prawda wpisuje się w archetyp wojowniczki, ale trudno czytelnikowi zbudować względem niej większych pokładów sympatii. Dziewczyna działa nadzwyczaj odruchowo i jednotorowo. Choć na szczęście niektóre wybory, przed którymi przyjdzie jej stanąć, trochę namieszają. Pozwali to czytelnikowi zobaczyć sylwetkę Vei w nieco innym świetle. Na tym tle niewiele lepiej wypada Dal. Jego postać nie zachwyciła wcześniej, tak i teraz nie wiele można o nim powiedzieć. Najlepiej prezentuje się Loki, jako manipulator i kłamca, mający bliżej nieokreślony cel w tym, aby frakcja Asów przegrała turniej. Niestety, jak później się okaże niezależnie, która strona wygra, dla mieszkańców Midgardu to tak, jakby wybierać między gangreną a trądem. Dowiedziawszy się o tym smutnym fakcie Vei tym bardziej zaczyna kwestionować zasadność całego cyrku napędzanego chęcią przemocy i wojny.
Jak pewnie się spodziewacie końcówka komiksu oferuje iście wielkie fajerwerki. Sara Elfgren i Karl Johnsson swoją opowieść pierwotnie publikowali przez siedem lat na łamach czasopisma. Tym bardziej takie podeście do finału wydaje się w pełni zasadne. Zaraz potem dostajemy nieco dłuższy epilog. Wszakże Vei w języku szwedzkim oznacza również drogę, to też nie możemy mówić o kompletnej opowieści bez ukazania całości ścieżki głównej bohaterki. Wszystko to natomiast otaczają rysunki warsztatowo dopracowane, acz nieurywające głowy. Pod tym względem Karl Johnsson wydaje się bardziej rzemieślnikiem niż artystą dużego formatu, choć w pamięci szczególnie zapadają wstawki z przeszłości bogów rysowane nieco innym stylem. Dodatkowo przyglądając się obu tomom zdecydowanie zauważycie postęp w stylistyce, detalu oraz planowaniu kadrów. To trochę jak przyspieszony przegląd kilkuletniego rozwoju rysownika.
Liczy się droga, nie cel
Co mogę więcej powiedzieć o komiksie Vei? Dwa domy wydane w twardej oprawie to wydatek około 50 zł za każdy. Z dostępnymi zniżkami kupicie te książki jeszcze taniej. Mimo kilku mocniejszych scen oraz osadzeniu całości w nordyckiej mitologii wątpię, aby fani serialu Wikingowie chwycili za zrecenzowaną pozycję, choćby przez ugrzecznienie niektórych wątków w pierwszej książce. Niemniej, mimo ewidentnego nakierowania lektury na młodszego odbiorcę, podczas czytania bawiłem się dobrze. Nie spodziewałem się wielkiego arcydzieła. Otrzymałem natomiast dość solidne fantasy wykorzystujące mitologię północy do powiedzenia swojej historii.
Najbardziej jednak przypadł mi to gustu sposób narracji oraz realizacji niektórych wątków, różniący się nieco od reszty europejskiego czy amerykańskiego komiksu. Zresztą, kto miał sposobność czytać za młodu Fantoma, publikowanego przez TM-Semic, wie mniej więcej, o czym mowa. Tym samym Vei to ciekawa alternatywa, której w przerwie między Batmanem a Spider-Manem warto dać szansę.