Mando i Baby Yoda powracają w 2. sezonie The Mandalorian. Pierwszy odcinek już za nami i śmiało można powiedzieć, że serial dostarcza fanom takich wrażeń, których nowa saga nie była w stanie dać. Twórca bawi się konwencją i pokazuje oblicze Odległej Galaktyki, której tak bardzo było nam potrzeba. Recenzja 1. odcinka 2. sezonu The Mandalorian zawiera spoilery!
2.sezon The Mandalorian ze świetnym otwarciem
Serial The Mandalorian wniósł do świata Gwiezdnych Wojen bardzo potrzebny powiew świeżości. Choć Odległa Galaktyka jest pełna różnorodnych ras, kultur i historii, to filmy kinowe były pod tym względem bardzo ograniczone. Najciekawsze elementy stanowiły raczej tło i to traktowane bardzo zadaniowo. Tymczasem pierwszy aktorski serial z uniwersum w końcu zabiera nas w miejsca, które w sadze nie do końca byłyby czymś atrakcyjnym. W końcu tak rozległy wszechświat, to nie tylko barwni kosmici i tętniące życiem, pełne kolorów planety, to także zniszczone, zapomniane osady, brudne uliczki i ciemne jaskinie. I cała masa brzydkich, ale niezwykle fascynujących stworzeń. Zwłaszcza podczas oglądania nowej sagi miałam wrażenie, że Disney umieszcza tam takie ładne zwierzaki tylko po to, by móc zrobić potem z nich maskotki. A przecież nie zawsze wszystko jest takie ładne, puchate i milutkie.
Premierowy odcinek drugiego sezonu to kolejna zabawa konwencją. Utrzymany w klimacie kosmicznego westernu zabiera nas z powrotem na tak dobrze znaną wszystkim planetę Tatooine, na której główny bohater poszukuje innego Mandalorianina, który może mu pomóc zrealizować jego główną misję – dostarczenie Baby Yody do innych przedstawicieli jego rasy. Cały czas obserwujemy tę przedziwną relację, szorstkiego i nieodgadnionego Mando za którym podąża urocze i zabawne Dziecko. To bardzo dobrze znany w różnych filmowo-serialowych produkcjach model, który cały czas się sprawdza. A w serialu Disney+ tym bardziej, bo ulubieniec internetu stanowi świetny kontrast w brutalniejszych i poważniejszych scenach. Bo choć akcja nie wzbudza w nikim wesołości, to jego reakcje już tak.
The Mandalorian zgrabnie rozszerza uniwersum Gwiezdnych Wojen
Pierwszy odcinek łączy wątek główny z misją poboczną. Din Djarin poszukując mieszkającego na Tatooine, Mandaloriana spotyka nowego bohatera – Cobba Vantha (Timothy Olyphant), który ubrany w zbroję Boby Fetta strzeże oprawa i porządku w zapomnianym przez wszystkim miasteczku na środku pustyni. Scena, w której nowy bohater staje w drzwiach baru potrafi wywołać dreszcz. Wszyscy fani słyszeli pogłoski o powrocie legendarnego łowcy. Czyżby to był właśnie ten moment? Niestety, nasze nadzieje zostają szybko rozwiane, gdy Vanth zdejmuje hełm. Jednak to właśnie ta zbroja jest powodem wmieszania się Mando w rozwiązanie lokalnego problemu. Miasteczku zagrażają bowiem Tuskeni i smok Krayt, taka gadzia odmiana czerwia z Diuny. Rozpoczyna się planowanie, zbieranie załogi i atak na bestię.
Podoba mi się, że Jon Favreau odrzucił stworzony przez filmy wizerunek bezmyślnych i okrutnych Tuskenów. W najnowszym odcinku znalazło się miejsce na przedstawienie ich tradycji, a także powodów,. Dla których zachowują się wobec innych ludzi w taki, a nie inny sposób. Są rdzennymi mieszkańcami pustyni, mają swój język, a brutalność wynika z faktu, że mieszkają w tak ciężkich i trudnych warunkach. Świetnie podsumowują ich słowa Mando: „Są brutalni. Ale tak samo jak Morze Wydm”. Zjednoczenie Ludzi Pustyni z mieszkańcami miasteczka w celu zniszczenia potwora to typowy dla kina fantasy motyw, bo jedynie wspólne zagrożenie jest w stanie połączyć tak zaciekłych wrogów. Do tego dochodzi konwencja westernu, która w tym wypadku idealnie wpasowuje się w krajobraz i jak ulał pasuje do postaci Cobba Vantha. Punktem kulminacyjnym odcinka wydaje się zabicie smoka Krayt, którego dokonuje Mando. Choć bohater angażuje się w walkę tylko po to, by odzyskać zbroję Bobby Fetta, to widać, że doskonale rozumie położenie, w którym znalazła się społeczność broniona przez Vantha. On wie jak to jest żyć na marginesie. Po raz kolejny dostajemy dwa oblicza Din Djarina. Z jednej strony już na początku odcinka, podczas awantury na walkach Gamorrean i konfrontacji z Gor Koreshem jawi nam się jako stanowczy, a nawet okrutny. Zwłaszcza, gdy pozostawia potem Koresha na pożarcie dzikim zwierzętom. Ale doskonale wiemy, że Mando ma serce po właściwej stronie.
Wielu fanów oglądając pierwszy sezon narzekało, że Mando zbyt często dostaje łomot, a przecież wciąż wszyscy mówią jaki to on nie jest twardy, jaki skuteczny. W drugim sezonie takiego Łowcę właśnie dostajemy. Nadal nie jest to bohater owerpowerowy, ale zdecydowanie częściej zadaje ciosy niż je przyjmuje. Przynajmniej na razie.
Czytaj też: Recenzja filmu Padlina – głód, złote maski i dziwny hotel
Czytaj też: Recenzja filmu Borat Subsequent Moviefilm – czyli Kolejny film o Boracie
Czytaj też: Recenzja serialu Król – odcinki 1 i 2
Wiele nawiązań do filmowej sagi i kulminacyjny punkt premierowego odcinka The Mandalorian
Smok Krayt już kiedyś w Gwiezdnych Wojnach się pojawił. No dobra, może nie w takiej formie jak teraz. Jego szczątki widzieliśmy w Nowej Nadziei. Pojawia się też robot R5-D4, którego w IV części chciał kupić Owen Lars, ale ostatecznie z niego zrezygnował po awarii. Są też wcześniej już wspomniani Tuskeni i ich pieski.
Jednak najlepsze zatrzymano na sam koniec odcinka. Tak jak w premierowym epizodzie The Mandalorian tak i teraz dopiero w ostatnim momencie ujawnia nam się kluczową informację. Wcześniej był to Baby Yoda, a teraz… Boba Fett! Wciela się w niego Temuera Morrison, który w prequelach grał Jango Fetta. Plotki o powrocie tego kultowego bohatera krążyły od dawna i chyba każdy, kto zaczynał oglądać drugi sezon The Mandalorian z niecierpliwością wyczekiwał na jego pojawienie się. Pozostaje pytanie, jaką rolę odegra w całej historii? Jego wygląd daje natomiast kilka wskazówek co do tego, jakim cudem przeżył spotkanie ze Sarlaccem. W książkach Fett zabił potwora, a fakt, że smok żył prawdopodobnie w jego norze, a twarz Fetta nosi ślady poparzeń (od soków trawiennych potwora) może świadczyć, że i w serialu tak to właśnie wyglądało.
Na taki powrót Mandalorianina i Baby Yody czekaliśmy!
Widać, że The Mandalorian dostał jeszcze większy budżet. Efekty specjalne prezentują się świetnie, jeszcze lepiej niż w poprzedniej odsłonie. Popracowano również nad bardziej wyrazistą ścieżką dźwiękową, której tak bardzo brakowało mi w pierwszym sezonie. Pomysłów na fabułę nie brakuje i mam nadzieję, że Jon Favreau nadal będzie rozszerzać uniwersum Gwiezdnych Wojen, bo ma na to pomysł i wie, jak dobrze to zaprezentować. Potrafi również wpleść w to wszystko przeróżne smaczki dla fanów, które mają po prostu sens, a nie są tylko chamskim fanserwisem (ekhm, IX Epizod).
Teraz pozostaje tylko czekać tydzień, na kolejny odcinek, co po takich rewelacjach z finału jest naprawdę ciężkim zadaniem.
Chcesz być na bieżąco z WhatNext? Śledź nas w Google News