Przedstawiamy relację z wyjazdu do tego malowniczego kraju położonego na Kaukazie. Czy Gruzja to miejsce, do którego warto zawitać pod względem turystycznym?
Gruzja to jedno z najszybciej rozwijających się turystycznie państw. Z oficjalnych danych wynika, iż w 2017 roku odwiedziło ją 7,5 mln turystów. W 2018 roku liczba ta wzrosła do 8,7 mln, podczas gdy 2019 rok zakończył się kolejnym rekordem – niemal 9,4 mln gości. Statystki imponują i w dużej mierze wynikają z rozwoju tanich linii lotniczych, które oferują przeloty do Gruzji w naprawdę niskich cenach. Wystarczy wspomnieć, że samolotem możemy bezpośrednio dostać się do tego położonego na pograniczu Azji i Europy kraju z czterech polskich miast.
Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że na miejscu czekają niesamowite widoki i sporo atrakcji turystycznych, a cała wizyta nie wyczyści naszego portfela, to Gruzja wydaje się rajem na Ziemi. I faktycznie, jest to niesamowity kraj, ale przy tym można go określić jednym słowem: niegotowy. Niegotowy na kolejne fale turystów, którzy każdego roku z coraz większą siłą szturmują gruzińskie lotniska oraz dworce.
Lecąc do Gruzji w listopadzie ubiegłego roku miałem oczywiście pewne oczekiwania wobec ojczyzny popularnych w Polsce chinkali oraz chaczapuri. Słyszałem o gruzińskiej gościnności, atrakcyjnych cenach, a przede wszystkim – świecie, który nie jest jeszcze tak zglobalizowany i skomercjalizowany, jak choćby kraje Unii Europejskiej, której jesteśmy częścią. Co zastałem na miejscu? Wszystko wymienione powyżej, choć w tej beczce miodu znalazła się również łyżka dziegciu. Ale o tym będzie w kolejnej części tekstu.
Po wylądowaniu na miejscu skorzystaliśmy z taksówki, aby przedostać się z portu lotniczego Kutaisi do samego miasta, oddalonego o ok. 25 kilometrów. Gruziński rząd nie ma większej kontroli nad sektorem przewozowym, dlatego taksówkarzem może zostać tam niemal każdy. Prym wiodą tzw. marszrutki, czyli busy jeżdżące między miastami. Ich ceny, z perspektywy turystów z Europy, są co najmniej kuszące. Wiąże się to oczywiście z faktem, że marszrutkami jeżdżą przede wszystkim miejscowi, a średnia płaca w Gruzji jest ok. 4-krotnie niższa niż w Polsce.
Jakie dokładnie są ceny? Zacznijmy od tego, że lokalna waluta to lari gruzińskie. 1 lari to w przeliczeniu ok. 1,30 zł. Pokonanie trasy ze stolicy, czyli Tbilisi, do położonego na wybrzeżu Morza Czarnego Batumi wiąże się z wydatkiem rzędu 20 lari, a więc nieco ponad 25 złotych. Biorąc pod uwagę to, jak kręte są gruzińskie drogi, które w dużej mierze prowadzą przez góry, 20 lari za ok. 400-kilometrową trasę nie jest wygórowaną ceną. A, parafrazując tekst pewnej reklamy, klimat, jaki panuje w marszrutce jest bezcenny. Mam wrażenie, że to właśnie owe busy są jednym z ostatnich elementów „prawdziwej” Gruzji, jakich mogą doświadczyć turyści. No, może poza świniami biegającymi niemal w centrum stolicy, która aspiruje (i to całkiem udanie) do miana miasta na miarę zachodniej Europy.
Bo Gruzja to kraj pełen kontrastów. Z jednej strony znajdziemy tam piękną architekturę i niesamowite widoki, a z drugiej natrafimy na bezdomnych ludzi i watahy dzikich psów. Nawet pod względem geograficznym cel mojej podróży okazał się niezwykle zróżnicowany. Położone na wybrzeżu Batumi to mały, tropikalny raj, z palmami i temperaturami przekraczającymi 20 stopni Celsjusza w drugiej połowie listopada. W tym samym momencie w stolicy, Tbilisi, termometry wskazywały wartości w okolicach zera. Właśnie z powodu nadchodzącej zimy musiałem pominąć jeden z istotnych punktów całego wyjazdu – wizytę w Mestii, wpisanej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Padający śnieg i niskie temperatury powodują bowiem, że mniej uczęszczane drogi przestają być przejezdne.
Całe szczęście atrakcji na miejscu jest na tyle dużo, że trudno się tam nudzić. Kiedy już skończymy zachwycać się kolejnymi specjałami gruzińskiej kuchni (zapijanymi, rzecz jasna, miejscowym trunkiem, czyli przypominającą bimber czaczą) przychodzi czas na zwiedzanie. Pod tym względem prym wiodą położone w trudno dostępnych górach klasztory, z których rozciągają się przepiękne widoki. Monastyry Gelati oraz Mocameta to małe, acz urokliwe miejsca, do których wstęp jest bezpłatny. Opłaty za korzystanie z atrakcji turystycznych na terenie Gruzji zazwyczaj są stosunkowo niskie lub w ogóle nie istnieją. Tym samym nie musimy zaprzątać sobie głowy planowaniem wizyt ze względu na finanse – w Gruzji istotniejszą rolę odgrywa czas.
Ten możemy spędzać na chodzeniu po górskich szlakach, zwiedzaniu świątyń, próbowaniu ulicznych specjałów, a nawet zabawie w gruzińskich dyskotekach. Ta ostatnia czynność to idealna okazja do integracji z miejscowymi. Szczerze mówiąc, początkowo uznałem, że moje oczekiwania w kontekście gościnności ludzi zamieszkujących ten kaukaski kraj były zawyżone. Widać, że rosnąca liczba turystów powoduje, iż w oczach miejscowych stają się oni przede wszystkim chodzącymi portfelami. W praktyce jednak, kiedy Gruzini się otworzą, okazują się naprawdę przyjaznymi ludźmi. Trudno przyjąć im odmowę, szczególnie jeśli chodzi o skosztowanie kolejnego rodzaju wina bądź czaczy.
Na wstępie zaznaczyłem, że Gruzja nie jest jeszcze przygotowana na ilości turystów, jakie obecnie odwiedzają ten kraj. Trudno mi bowiem wyobrazić sobie, że przyzwyczajony do wakacji all-inclusive człowiek odnajdzie się w Gruzji. O komunikacji miejskiej możemy jedynie powiedzieć, że istnieje, bo rzadko zdarza się jej w jakimkolwiek stopniu współgrać z rozkładami jazdy. Wypożyczanie auta i samodzielna jazda również nie ma większego sensu, bo nawet Lewis Hamilton miałby trudności z uniknięciem kolizji na gruzińskich drogach. Pierwszeństwo ma ten, kto trąbi najgłośniej i jeździ najszybciej, a klejone taśmą izolacyjną zderzaki to w zasadzie norma.
Kiedy już skorzystamy z usług taksówkarzy, trzeba uważać na naciągaczy, którzy nierzadko zawyżają dla turystów ceny. Te, w przypadku Tbilisi nie są już tak atrakcyjne jak w innych, mniejszych miastach, a posiłki w stolicy nie dość, że drogie, to przy tym stanowiące nieudolną mieszankę kuchni gruzińskiej i środkowoeuropejskiej. Boli też fakt, że Gruzja, poza głównymi ulicami, często przypomina tak powszechnie wyśmiewany Radom czy Sosnowiec. Wygląda jednak na to, że władze zwracają coraz większą uwagę na ten problem i sytuacja powoli się poprawia.
Jednocześnie ta dzikość Gruzji może się podobać. Ojczyzna Stalina (z którym pamiątki można bezproblemowo znaleźć na ulicznych straganach) stoi na pograniczu tego, co zachodnie i tradycyjne. Ten tygiel kulturowy wynika nie tylko z napływu turystów, ale również struktury demograficznej Gruzji, zamieszkiwanej przez przedstawicieli wielu narodów i wyznawców kilku religii. Stanowi to kolejną z wielu zalet tego kraju. Miejscowi są przy tym pozytywnie nastawieni do Polaków, a w większych miastach znajdziemy polskie akcenty. W Tbilisi odwiedziliśmy bar serwujący m.in. tatara i zimne nóżki. Jego pracownikami byli jednak Litwinka i Nigeryjczyk, a na wiszących na ścianach starych wydaniach Przeglądu Sportowego widniał napis „Legia pany!”. Ot, Gruzja w pigułce.
Czy warto pojechać do Gruzji? Jak najbardziej. Musicie się jednak przygotować, że w tym kraju nie wszystko przebiegnie tak, jak zaplanujecie. I to, paradoksalnie, jest jedną z jego z największych zalet, w świecie podlegającym coraz większej globalizacji. Mając na uwadze dynamiczny wzrost statystyk związanych z rozwojem turystycznym Gruzji, może to być ostatni moment na doświadczenie prawdziwego klimatu tego położonego na Kaukazie państwa. Tym bardziej, że tydzień spędzony na jego terenie kosztuje mniej więcej tyle, co dwa dni w Paryżu czy Barcelonie.