W części I porównałem filmowe uniwersa Marvela oraz DC. Teraz pora na dwie wielkie marki sci-fi: Star Trek oraz Star Wars. Czy Klingoni okażą się lepsi od Sithów?
W dyskusjach odnośnie filmów Marvela oraz DC często pojawiają się też przykłady z dwóch największych i najbardziej uznawanych marek science-fiction: Star Trek oraz Star Wars. To zupełnie inne rodzaje opowiadanych historii i odczuć jakie wzbudzają u widzów. Jak zatem prezentują się ostatnie losy filmów osadzonych w tych światach?
Star Trek
Jak wspomniałem we wstępie w poprzedniej części, w rozważaniach i komentarzach często pojawia się osoba JJ Abramsa – reżysera Epizodu VII Gwiezdnych Wojen. Zasłynął on wcześniej m.in. jako producent seriali Agentka o stu twarzach, Lost, Fringe oraz właśnie twórca najnowszych dwóch filmów z uniwersum Star Treka. W 2009 roku Paramount Pictures pozwoliło, wtedy stosunkowo jeszcze nieznanemu, Abramsowi na próbę stworzenia czegoś nowego w uniwersum, które kończy niedługo 50 lat. Istnieje ono stosunkowo długo na rynku, a swój szczyt popularności osiągnęło na przełomie lat 80tych i 90tych serialem Star Trek: The Next Generation. Ukształtował się wtedy i ugruntował kanon tej marki, gdzie najważniejsze nie są efekty i bitwy, tylko rozmyślanie nad ważnymi zagadnieniami natury moralnej, odkrywanie nowych światów i podróże przez galaktykę.
Film kinowy z 2009 roku został jednak zrobiony w zupełnie inny sposób. JJ Abrams wpadł na pomysł wplecenia zupełnie nowej historii, tworzonej na współczesną modłę. Wymyślono alternatywne uniwersum, w którym bieg wydarzeń względem pierwowzoru zmieniło pojawienie się Romulan przybyłych z przyszłości. Tym samym, twórcy mieli swobodę działań, a jednocześnie zachowywali oryginalny świat jako rdzeń kanonu. Wielu fanów dawnego Star Treka zarzuca Abramsowi, że stworzył z ich ukochanego uniwersum nowe Gwiezdne Wojny, sprzeniewierzając fabułę obu filmów – z 2009 roku i sequela z 2013 – podstawowym ideom eksploracji i rozmyślań, przyświecającym od dawna w świecie załogi Enterprise. Należy jednak pamiętać, iż mamy aktualnie rok 2014 i nie tworzy się dziś produkcji w taki sam sposób, jak się to robiło 10, 20 i 50 lat temu. Wielkim błędem twórców byłoby skopiowanie na nowo historii z tak bogatego uniwersum. Niemożliwym wydawało się również kontynuowanie przygód, bo nikt nie byłby zainteresowany oglądaniem nieznanych postaci, wszyscy chcieliby Kirka, Spocka, Pickarda czy Worfa. Dobitnie pokazał to fakt, iż późniejsze serie spod znaku Star Treka, już bez tych bohaterów, nie cieszą się taką renomą, jak pierwsze dwie. Robiąc „reset” linii czasowej, JJ Abrams mógł od nowa dobrać aktorów, nie zapominając o tych ze starej obsady. Pojawił się przecież Leonard Nimoy i jego Spock, jako łącznik pomiędzy nowym, a starym Star Trekiem. Można też, korzystając z faktu, że w tym alternatywnym świecie wszystko przebiega w trochę inny sposób, pokazać znów przygody Kirka, Spocka i ich załogi, a także – jak to miało miejsce w sequelu o podtytule Into the Darkness – klasycznych przeciwników.
Oglądanie pierwszych seriali i filmów sprzed wielu lat, mimo niewątpliwej przyjemności i nostalgii, dostarcza smutnej refleksji, że sposób w jaki się kiedyś produkowało, dziś już tak nie działa, w dzisiejszym świecie szybkich i łatwo dostępnych technologii, widz prędko się nudzi. By temu zapobiec, Paramount Pictures pozwoliło reżyserowi na stworzenie czegoś od nowa, jednocześnie nie niszcząc oryginalnego uniwersum, bo ono wciąż tam jest.
Star Wars
Powyższe sformułowanie nie odnosi się, niestety, do świata Gwiezdnych Wojen. Przez lata, jakie mijały od premiery Powrotu Jedi, marka Star Wars żyła głównie poprzez książki. Razem z filmami – w międzyczasie doszła przecież Nowa Trylogia – i innego rodzaju tworami np. grami, tworzyły one tzw. Expanded Universe. Jego bogactwem był właśnie fakt, że powstawało przez dłuższy okres czasu. Za minus można uznać to, że przyjęty kanon miał hierarchię, zgodnie z którą wydarzenia z nowo wyprodukowanego serialu mogą zupełnie zmienić rzeczy, które uprzednio opisywano w literaturze. Szerzej na ten temat wypowiedziałem się tutaj .
Przechodząc do sedna, wytwórnia wraz z początkiem prac na planie Epizodu VII, postanowiła wyrzucić niemal wszystko do kosza. Zamiast starać się znaleźć rozwiązanie, które byłoby w stanie zadowolić zarówno fanów znających tylko filmy, jak i „niedzielnych” widzów, a z drugiej strony starych wyjadaczy, znających uniwersum na wskroś dzięki książkom, grom i komiksom – Disney postanowił pójść na skróty i po prostu anulować wszystko poza filmami i serialami. Tak właściwie, to nawet nie do końca da się stwierdzić, co dokładnie usunięto, a co jednak w kanonie zostanie. Wyraźnie widać tu błędną politykę informacyjną firmy, która przy tak drastycznym kroku nie była nawet w stanie ani go solidnie uargumentować, ani też dokładnie określić, co jest oficjalnym kanonem, a co nie.
Co do argumentów, to w oficjalnym oświadczeniu włodarze Lucasfilm i Disneya posiłkowali się wyświechtanym frazesem „wolności twórczej” dla ekipy pracującej aktualnie na planie Epizodu VII. Wolności, której rzekomo miałoby zabraknąć w przypadku istnienia Expanded Universe. Tym bardziej jest to zdumiewające, gdyż plotki dotyczące fabuły umiejscawiają ją czasowo około 40 lat po Bitwie o Yavin z Epizodu IV. To by oznaczało, że zdecydowana większość uniwersum mogłaby bezproblemowo pozostać i ewentualnie należałoby usunąć z kanonu serie książek z akcją toczącą się w tych latach i później. A serii tych wcale nie było tak sporo, stanowiły one tylko jakiś ułamek dorobku marki. Dlaczego nie zdecydowano się na ten krok? Trudno, na dzień dzisiejszy, wyrokować.
W przeciwieństwie do omawianego wyżej Star Treka, wygląda na to, iż nikt nawet nie starał się szukać rozwiązania, które dałoby fanom szczęście. Oczywiście manewr ze światem alternatywnym nie mógł być tutaj zastosowany, lecz na pewno dałoby się znaleźć taką drogę, która dałaby JJ Abramsowi i jego ekipie szerokie możliwości, a przy tym nie anulowała wszystkiego co powstało poza filmami i telewizją. Przykład został podany w akapicie wyżej.
Z niemałym zaskoczeniem wiele osób przyjęło również fakt, że wraz z ogłoszeniem odnośnie kanonu, natychmiast zapowiedziane zostały nowe książki, które wyjdą i będą elementami nowego ciągu wydarzeń. Rzecz jasna, z ostatecznym werdyktem należy się wstrzymać i poczekać na rozwój wydarzeń, lecz nie da się nie zauważyć, że wytwórnia może chcieć sprzedać te same historie owinięte w nowe szaty i ewentualnie zmodyfikowane tak, jak im się żywnie będzie podobało. Już sama zapowiedź spin-offów, które mają być wyświetlane w kinach w latach pomiędzy epizodami trzeciej trylogii Gwiezdnych Wojen, uświadamia podejście Disneya do popularnej marki na zasadzie wyciągnięcia z niej jak największej ilości gotówki. Jako, że wytwórnia wyrosła na bajkach dla dzieci i związanych z nimi gadżetami, to zapewne nowo powstające elementy świata Hana, Luke’a i Lei również wpiszą się w trend sprzedaży wszystkiego, co się ze słynną marką kojarzy. W przypadku produktów z logiem Star Wars nie będzie to żadne novum, bo przecież od dawna George Lucas zarabiał duże pieniądze na merchandisingu, jednakże podejście Disneya zdaje się ostatnio odwracać wszystko do góry nogami, stawiając gadżety i zabawki wyżej niż jakość tworów filmowych.
W przypadku batalii Star Trek kontra Star Wars, 2-0 dla Klingonów.
Jak zatem widać, w oczach ludzi zżytych z danym uniwersum i przyzwyczajonych do jego charakteru, ciężko jest wytwórniom osiągnąć sukces proponując tym fanom coś nowego i odmiennego. Nie jest to jednak niewykonalne. Należy podejść do dorobku poprzedników z dużą rozwagą i przede wszystkim z szacunkiem. Wtedy jest szansa, że taki sam szacunek zdobędzie się również wśród zagorzałych miłośników uniwersum. Biada temu, kto próbuje postąpić inaczej…