Jakoś tak wyszło, że od wielu lat gram sam. Nawet jeśli gra oferuje rozbudowane opcje współpracy wielu graczy. Zastanowiłem się, dlaczego?
Powodów tego „dlaczego?” jest kilka. I przyznam, że jak je analizuję to w sumie mam jednocześnie pecha i… twórcy źle projektują swoje gry? Zacznijmy od początku.
Już od dłuższego czasu zwracam uwagę na to, że najbardziej podobają mi się produkcje dla pojedynczego gracza. Można by powiedzieć, że to dokładnie zaplanowana fabuła zachęca mnie najbardziej do zabawy. Dobrze napisani bohaterowie oraz ciekawe zwroty akcji sprawiają, że mogę godzinami śledzić losy Nathana Drake’a czy przygody bohaterów Dragon Age.
Obok graczy takich jak ja (stricte single-player) znajduje się jednak ta druga grupa, którą jakiś czas temu Electronic Arts uznało za przyszłość branży i mocno się na tym przejechało. No dobra, strumień pieniędzy płynący z mikrotranskacji FIFY to nie jest porażka, a porównując go do zarobków Star Wars Jedi: Upadły Zakon można naprawdę pomyśleć, że gry dla pojedynczego gracza są zbędne. Tylko, że ciągła krytyka firmy nie zachęca inwestorów do kupowania akcji, a taki Disney chętne zawsze przygarnie kilka dolarów za dobrze wykorzystaną licencję. Potrzeba gier singlowych zatem jest.
Wracając do tematu… Dotarło do mnie, że w sumie to nie do końca jest tak, że nie gram online, „bo nie”. Przecież miliony osób grają w te produkcje nastawione na sieć i dobrze się bawią. Coś za tym stało i już wiem co. Podzieliłem moje odejście od gier online (a raczej ich elementów) na cztery kwestie – Czas. Łącze. Projekt gry. Crossplay.
Wspomniałem o odejściu od elementów gier online. Musicie bowiem wiedzieć, że w takie produkcje jak The Division, Destiny 2 czy Anthem grałem. Ale nie korzystałem praktycznie z rozwiązań, które oferuje sieć. Zatem żadnych raidów, kooperacji czy deathmatchy. Tylko fabuła i rozgrywka w stylu tradycyjnego singla. Dlaczego?
Czas
Pierwsza sprawa wiąże się z pechem. Mój dzień już od wielu lat wygląda w ten sposób, że w momencie kiedy inni grają – ja mam w tym czasie jakieś zajęcie. Do zabawy przystępuję zazwyczaj, kiedy inni już kończą. Nigdy nie mogę się zgrać z kimkolwiek, a wiadomo, że ze znajomymi we wszystko gra się lepiej. No, niestety. Ale czas to nie jedyny problem, który uniemożliwia mi wspólną rozgrywkę. Jest jeszcze…
Crossplay
A raczej jego brak w wielu gier na PlayStation 4. O ile początkowo to nie przeszkadzało, bo wszyscy, których znam mieli PS4, tak mniej więcej w połowie generacji niemalże każdy przeniósł się na Xboxa One. Jak zapewne wiecie, podejście Sony w tej kwestii jest dość oporne. Firma sama przyznała kiedyś, że problemem jest ich infrastruktura sieciowa, która dopiero od niedawna nie sprawia problemów. Teraz jednak producenci jakoś niechętnie podchodzą do kwestii crossplayu na PlayStation i nadzieja pozostaje w porządnym uruchomieniu wspólnych serwerów dla gier nowej generacji.
Łącze
O swoich łączach internetowych mógłbym pisać godzinami. Nie wiem czy ktokolwiek inny na świecie ma tyle problemów praktycznie ze wszystkim co wiąże się z siecią. Chcesz pograć? Router się zaciął. Router działa? Okazuje się, że coś jest z gniazdem sieciowym w ścianie. Wszystko działa? Robotnicy przecięli światłowód na ulicy. Nie żartuje. To jest komedia.
Miejsce zamieszkania zmieniałem kilka razy, ale każde z nich zapewniało mi jakieś atrakcje. W pierwszym z nich co chwilę trzeba było resetować modem TP.
OK, w tym przypadku można było jeszcze to przeżyć, bo taka (pre?)historia internetowa mogła mieć problemy.
Ale po przeprowadzce do nowego miejsca był już czas, kiedy większość miała znacznie lepsze łącza, a „studzienki z Internetem” znajdowały się nie tylko w miastach. W podwrocławskiej wsi każdy dom miał bezproblemowy dostęp do Internetu. No, poza jedną ulicą. Oczywiście moją. Kiedy wszyscy korzystali z kablowego połączenia, u mnie trzeba było kombinować z Internetem radiowym. Drogim, wolnym, zrywającym przy każdej burzy, pełnym problemów. Oczywiście do tego trzeba doliczyć masę psujących się routerów. Najzabawniejszy był jednak problem, który powstał tuż przed kolejną przeprowadzką. Okazało się bowiem, że sygnał coraz częściej przerywa. Co było winowajcą tej sytuacji? Brzozy, które zdążyły przez kilka lat urosnąć i blokowały sygnał. Ściąć ich nie było jak, więc moja antena odbierająca sygnał musiała być montowana na coraz wyższym pałąku. I taką sobie toczyłem wojnę z naturę dla 15 Mbps (upload 1 Mbps) za kilkadziesiąt złotych.
Aktualne miejsce zamieszkania to też ciekawy wątek. Na początku, znów okazało się, że nie ma sieci na mojej ulicy. Na szczęście w miarę szybko pewien dostawca, nazwijmy go „E” (firmy regionalne, żadne UPC czy inne Vectry) położył światłowód. Już pomijam kwestię tego, że E będąc monopolistą na mojej ulicy, zmuszał do płacenia 100 złotych za 100 Mbps. (tak, była specjalna, inna stawka dla mojej ulicy). Drugi dostawca „G” pojawił się kilka miesięcy później i oferując tańsze i szybsze łącza zmusił E do zmiany cen, ale umowę… dwuletnią… już miałem.
Firma E była tragiczna, bo co chwilę pojawiała się masa problemów z łączem, a jedyna osoba odbierająca połączenia w firmie była najbardziej niemiłą obsługą klienta z jaką miałem w życiu styczność. Jej pomoc można było streścić do „U nas wygląda jakby działało, więc co Pan gada, że nie działa”. Eh. No i tym sposobem jakakolwiek rozgrywka online nie była zbyt możliwa, bo a to przerwało połączenia, a to prędkość spadła do minimalnych wartości, a to… firma układająca nawierzchnię przecięła główny kabel. No tak się expić nie da.
Na szczęście firma G jest zupełną odwrotnością E i gdy raz zdarzyło mi się mieć problem – pomogli błyskawicznie. Do dziś jestem w szoku, jak łatwo poszło. Ale to nie koniec moich przygód z łączem. Bo mógłbym jeszcze godzinami opowiadać o gryzących się w jednej sieci urządzeniach (wkrótce zamieniam router na switche i access pointy), a tekst byłyby jeszcze dłuższy.
Na koniec w wątku „łącze” chciałbym dodać tylko jeszcze jeden problem. Zdarza się, że mam problemy z NATem. I tak jak naprawdę chciałem zagrać w misje online w Assassin’s Creed Unity czy sprawdzić Rainbow Six Siege, to… nie mogę. Kombinowałem, odblokowywałem porty, rzucałem zaklęcia i inne rzeczy, które sprawiają, że czuję się jak pan z gifa i nic nie działa.
Projekt gry
Mam czasem wrażenie, że twórcy gier tylko dla świętego spokoju rzucają hasełka „będziecie mogli przejść grę w kooperacji, ale gracze solo też przejdą tytuł”. Taaa, szczególnie jak w The Divison 1, gdy bez długiego grindu nie byłbym w stanie ukończyć misji. Świetnie za to udało się to w Destiny 2, które zagrałem dla fabuły i bawiłem się doskonale.
Problemem jest też czasem to jak zaprojektowane są misje w tego typu grach. Kilka razy próbowałem grać online z innymi w dane misje w grach sieciowych. Jak mam jednak cieszyć się fabułą, jeśli tego typu produkcje lubią wrzucić mnie w połowie misji, z której nic nie rozumiem? Zdarza się też, że uda się rozpocząć wątek, który mnie interesuje z innymi jednak nie mam żadnej przyjemności z gry, bo… inni grają dla np. samego strzelania i biegną przed siebie. A ja stoję i słucham audiologów. Albo nawet nie mogę niektórych dialogów w pełni wysłuchać, bo inni już pobiegli dalej i uruchomili kolejny. To po co ja mam tak grać, skoro nie mogę wysłuchać tego, co mnie najbardziej ciekawi?
Nadzieja w The Division 2
Zacząłem teraz grać w The Division 2. Oczywiście, przechodzę wszystko samemu, bo nie chcę innych denerwować na wypadek, gdyby coś mi się jak zwykle zepsuło. Ale jedna misja, którą rozegrałem z innymi dała mi nadzieję, na to, że może częściej spędzę tam czas z innymi graczami? Designerzy misji w The Division 2 zdali się ogarnąć temat projektu misji i w tej grze nie mam problemu z tym, że ktoś uruchamia dialogi, kiedy jeszcze nie skończyły się poprzednie. Całość jest zręcznie zaprojektowana i jako gracz preferujący skupianie się w takich grach na rozmowach, a nie cyferkach przy broniach, bawię się na razie bardzo dobrze.