Jako fanka mutantów nie mogłam nie pójść na X-Men: Dark Phoenix. Zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie dobry film, ale spodziewałam się, że mimo wszystko będę się na nim dobrze bawić. Sentyment do świata i postaci sprawił, że nawet Apocalypse nie było dla mnie aż tak złe. Dark Phoenix, zwłaszcza patrząc na to, że kończy praktycznie 20 letnią kinową historię mutantów, nie może być przecież gorsza… No cóż, film był gorszy od Apocalypse, w dużej mierze był nawet gorszy od The Last Stand. Dlaczego? Zapraszam do lektury recenzji, postaram się to wyjaśnić. Uprzedzam, będzie to omówienie spoilerowe.
Z powodu sentymentu jakim darzę X-Men długo nie mogłam zabrać się za recenzję.
Zanim poszłam do kina było mi trochę smutno, że już nie zobaczę na ekranie tych postaci w znanej mi formie i granych przez naprawdę nieźle dobranych aktorów. X-Men, zarówno te stare filmy, jak i nowe, nigdy nie było kinem wysokich lotów, ale dostarczało mi masę rozrywki, do której chciałam wracać. Gdzieś tam zdarzyło mi się nawet obejrzeć po raz kolejny nieszczęsną genezę Wolverine’a. Po trailerach do X-Men: Dark Phoenix wiedziałam, że nie mogę liczyć na zbyt wiele. Oczekiwałam więc czegoś na poziomie Apocalypse, na którym po wyłączeniu myślenia bawiłam się całkiem, całkiem. Niestety, w przypadku najnowszego i zarazem ostatniego filmu o mutantach od Foxa wyłączenie myślenia pogarsza sprawę. Bo ten film jest po prostu przeraźliwie nudny.
Zacznijmy od tego, że z całego multum historii wybrano znowu tę o Jean Grey. Po co? No właśnie. W Days of Future Past cofnięto się w czasie, co umożliwiło wymazanie wydarzeń znanych z wcześniejszych filmów. Dlatego początek historii Jean jest nieco inny, w innych okolicznościach trafia do szkoły Xaviera i troszkę inaczej toczą się jej losy. Ale tylko troszkę, bo schemat znamy. Nie wiem dlaczego Simon Kinberg pomyślał, że tym razem wyjdzie to lepiej. Męczennica Jean, która krzywdzi ludzi bo cierpi, a potem cierpi bo krzywdzi ludzi to naprawdę coś, czego nie powinno się więcej pokazywać na ekranie. Ale pokazano i przez to moje uczucia uległy znacznej zmianie. Zamiast smucić się, że to już koniec, wręcz cieszę się z tego zakończenia. Bo nie ważne, co z X-Men zrobi Disney – gorzej nie będzie.
Czytaj też: Recenzja filmu Aladyn
X-Men: Dark Phoenix powiela błędy The Last Stand, a przy okazji popełnia wiele własnych.
Jean Grey podczas ratunkowej podróży w kosmos ulega wpływowi tajemniczej kosmicznej siły znanej jako Dark Phoenix. Od tej pory potężna mutantka staje się jeszcze potężniejsza, z czym, niestety, poradzić sobie nie umie. Na jaw wychodzi jej traumatyczna przeszłość, fakt, że właściwie zabiła swoją matkę, a ojciec porzucił ja ze strachu. Pojawia się złość i żal, pojawiają się oskarżenia, przede wszystkim w stronę Xaviera. Słusznie? Owszem, bo w końcu filmowa kreacja tej postaci zbliżyła się do znanej z komiksów. Kinberg pokazał, że Profesor X nie potrafi przyznać się do błędu, że manipuluje innymi, a opinia ogółu często ważniejsza jest od życia podopiecznych. W końcu dano tej postaci rozterki moralne, które sprawiają, że jest prawdziwsza. Szkoda tylko, że tej przemiany kompletnie nie widać. Powinniśmy się sami jej domyśleć.
Każdy, kto oglądał na bieżąco zwiastuny Dark Phoenix już wówczas zauważył, że zdradzają one wszystko. Śmierć Mystique, kolejne walki pomiędzy Xavierem a Magneto. Generalnie kluczowe momenty zostały nam pokazane. Jean Grey jest zagrożeniem dla mutantów, a właściwie jej niekontrolowana moc nim jest. Po zabiciu przyjaciółki ucieka i prosi Magneto o pomoc w opanowaniu morderczych zdolności. Trafia na wyspę, na której mieszka wraz z innymi mutantami, którymi się opiekuje. Na szczęście zrezygnowano w Dark Phoenix z tak bezsensownego pokazywania postaci Fassbendera jako złoczyńcy. W końcu stał się tym, kim być powinien – obrońcą podobnych sobie. Niestety nasz tytułowy Phoenix nie grzeje tam miejsca zbyt długo, bo szybko okazuje się, że jedyne co potrafi, to krzywdzić.
W pewnym momencie Kinbergowi przyszło do głowy, że włożenie do filmu zmiennokształtnych kosmitów będzie świetnym pomysłem.
Tak, mamy kosmitów, którzy pojawiają się na Ziemi, by wykorzystać moc Dark Phoenix do swoich celów. Nie wiemy kim są, nawet nie wiemy jak wyglądają, bo przez cały czas występują pod postacią ludzi. Wiemy jedno, chcą wykorzystać Jean do zniszczenia rasy ludzkiej, by móc zamieszkać na naszej planecie. Nie fajnie. Jednak najbardziej niefajne jest to, że im dalej, tym gorzej. Szybko tworzą nam się stronnictwa. Xavier z wiernymi mutantami chce uratować Jean i naprawić swoje błędy. Magneto z Bestią chcą Jean zabić, bo ona zabiła Mystique. Kosmici chcą zaś wykorzystać naszą nieszczęśliwą bohaterkę. Bo wszystko prowadzi do najgłupszej sceny walki, jaką filmy o X-Men do tej pory nam zaserwowały. Mutanci chcą przejść przez jezdnię, by dostać się do domu, w którym jest tytułowa bohaterka. Rzucają więc w siebie nawzajem piorunami, okładają włosami i różnym żelastwem. Wiecie, kto pierwszy ten lepszy.
W paru miejscach dzieją się naprawdę dramatyczne momenty, chociażby śmierć Mystique, czy miażdżenie głowy Magneto. Szkoda tylko, że jest to kompletnie pozbawione jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego. Jestem osobą, która nawet na Apocalypse „przeżywała” losy bohaterów. A teraz nic. Dominującym uczuciem podczas seansu było znudzenie. To nawet nie był zawód, czy irytacja. Jedyną całkiem fajną sekwencją, którą skupiła mój wzrok na ekranie była walka w pociągu, podczas której mutanci w końcu mogli poużywać swoich mocy. No i scena na końcu, gdy Xavier i Magneto spotykają się w kawiarni i mają zagrać w szachy, jakoś poruszyło mnie to. Jednak w kontekście całego filmu X-Men: Dark Phoenix to za mało, bym mogła powiedzieć o nim, że „nie było tak źle”.
Scenariusz może miałby potencjał, gdyby nie to całe zamieszanie wokół filmu.
Gdy Bryan Singer został wykopany ze stołka reżyserskiego ktoś wpadł na „genialny” pomysł, by to Simon Kinberg objął to stanowisko. Nie powiem, po scenariuszu widać, że on czuje te postacie, zwłaszcza, że młodym X-Menom towarzyszył od Pierwszej Klasy jako producent. Niestety facet nigdy nie stał za kamerą i to bardzo widać. Sam scenariusz, gdyby wyrzucić z niego tych kosmitów, porzucić patetyczne dialogi i dodać charakteru postaciom byłby lepszy. A gdyby zatrudnić kompetentnego reżysera, całość na pewno wypadałaby przynajmniej znośnie. Dostaliśmy jednak twór, który jest chaotyczny, pozbawiony emocji i jakiegokolwiek sensu. Owszem, znajdzie się kilka elementów, które mi się podobały, ale to zdecydowanie za mało.
Od bardzo dawna żaden film tak bardzo mnie nie znudził.
Filmy potrafią zawodzić, często wkurza nas, że coś zostało rozegrane tak, a nie inaczej. Sprawia to, że chce nam się, mimo wszystko, dyskutować o tym. Z drugiej strony o dobrych produkcjach można gadać godzinami. Ktoś tam kiedyś powiedział, że nie ważne jak, ważne by mówili. Coś w tym jest. To pokazuje, że produkcja wywołuje w nas emocje, że było w niej coś, co na długo zapamiętamy. Po wyjściu z seansu X-Men: Dark Phoenix jedyne co miałam, do powiedzenia to: „dobrze, że się skończył”. Nawet nie chciało mi się dyskutować nad błędami, czy fajnymi elementami, bo po prostu było źle i nudno. Przede wszystkim nudno.
Cieszę się więc, że mam już to za sobą. Oczywiście zawiodłam się, choć wielkich oczekiwań nie miałam. X-Men: Dark Phoenix sprawił, że na jakiś czas mam dość tych bohaterów. Myślę, że przejdzie mi akurat wtedy, gdy Disney zacznie coś z nimi działać. Liczę, że w końcu wprowadzą w te historie ład i dadzą im takie filmy, na jakie ci bohaterowie zasługują. Naprawdę na to liczę. Na razie nikomu nie polecam Dark Phoenix. Straciłam w kinie dwie godziny, o pieniądzach już nie wspomnę. Oczywiście, jeśli naprawdę chcecie to zobaczyć, lepiej poczekajcie, aż znajdzie się na którymś serwisie streamingowym, albo na DVD. Ze znajomymi, przy różnych napojach, może da się to obejrzeć bez ziewania. Może.
Czytaj też: Recenzja filmu Detektyw Pikachu
Zdjęcia i zwiastun: foxmovies.com