Reklama
aplikuj.pl

Recenzja gry Wolfenstein: Youngblood

Get Psyched!

Wolfenstein: Youngblood dokonuje ekstrakcji najbardziej udanych elementów strzelankowych z poprzednich odsłon serii i przedstawia je w najlepszym możliwym wydaniu; są tony nazistów do eksterminacji, futurystyczne narzędzia mordu i lekki klimat groteski. Nie jest jednak idealnie i najnowszej osłonie gry od Machine Games i Arkane Studios brakuje kilku rzeczy.

Wolfenstein: Youngblood to spinn off

Na wstępie należy jasno powiedzieć, że w przypadku gry Wolfenstein: Youngblood nie mamy do czynienia z pełnoprawną odsłoną serii i następcą The New Colossus. Recenzowany tytuł to drobny spin off, samodzielny dodatek, niby obracający się w uniwersum nowych Wolfensteinów – alternatywnej wersji rzeczywistości, gdzie to naziści wygrali wojnę i zagarnęli władzę nad światem – jednak nie poruszający fabularnie zbyt wielu zagadnień z poprzednich części. Tu już nie B.J Blazkowicz jest głównym eksterminatorem trupich główek, a bliźniaczki Sophia i Jessica, córki odwiecznego protagonisty serii.

Niedaleko padają jabłka od jabłoni

Gdy Hitler został zabity, a Stany Zjednoczone wyswobodzone spod jarzma wielkiej swastyki, Blazkowicz osiadł na wolnych ziemiach Ameryki Północnej. Wybudował dom, założył rodzinę i posadził drzewo (tego nie wiem na pewno). Jednak, jak można się było spodziewać, nie dla B.J. Blazkowicza uroki rodzinnego życia – pewnego dnia legendarny pogromca nazistów znika; jego śladem ruszają córki – stęsknione za ojcem i spragnione wrażeń. Po zdobyciu strzępka informacji o możliwym pobycie byłego protagonisty, wraz z koleżanką, Sophia i Jessica kradną rządowy śmigłowiec i pełne młodzieńczej brawury ruszają do Paryża. W tym miejscu rozpoczyna się właściwa rozgrywka Wolfenstein: Youngblood.

Z bazy ruchu oporu w paryskich katakumbach, za pośrednictwem mapy metra, przenosimy się do dowolnej lokacji, w której mamy coś do roboty. W samej podziemnej siedzibie możemy uzupełnić amunicję, uciąć sobie partyjkę w Wolfa 3D, porozmawiać z członkami ruchu oporu i zebrać ewentualne zadania poboczne, których wykonanie może się przydać w kwestii zbierania srebrnych monet i punktów doświadczenia. Tak, w Wolfenstein: Youngblood levelujemy. Na szczęście całkiem szybko i sprawnie, toteż obejdzie się bez kilkugodzinnego, bolesnego grindu w stylu MMORPG pokroju Metina 2.

Wolfenstein: Youngblood dobrze podchodzi do rozwoju postaci i noszonego oręża

A gdy już „wylevelujemy” jakiś poziom, możemy zając się ulepszaniem umiejętności postaci. Tych jest kilka – pasywnych, jak i aktywnych – tych zapewniających większy „pasek” zdrowia i przydatną umiejętność bojową. Np. posyłającą wroga do piachu mocnym uderzeniem z rozbiegu. Poza levelowaniem i rozwijaniem postaci, za zebrane srebrne monety możemy wziąć się za podrasowanie naszego oręża. Cięższy zamek, dłuższa kolba czy lufa z kondensatorem – jest w czym przebierać, a każda modyfikacja satysfakcjonująco zwiększa moc noszonej przez nas broni.

Jako że mamy do czynienia z dwiema protagonistkami – jak nietrudno się domyślić – Wolfenstein: Youngblood to gra z dużym naciskiem położonym na kooperację. Zawsze poruszamy się w formacji dwóch bliźniaczek, na czym też znacznie opiera się lwia część mechaniki rozgrywki. Nie jesteśmy jednak zmuszani do gry z kompanami przed Internet; jeśli nie mamy kolegów lub z innego powodu zmuszeni jesteśmy rozgramiać nazistów samotnie, nic nie stoi na przeszkodzie by po świecie gry poruszać się w towarzystwie sztucznej inteligencji komputera.

A ta jest całkiem niezła. Skutecznie celuje i posyła kolejnych żołnierzy wroga do piachu, jednocześnie sprawnie unikając zbierania zbyt dużych pokładów ołowiu na twarz. Bez problemu podniesie nas po upadku na zdrowiu, weźmie udział w sekwencjach wymagających jednoczesnego wykonania danych czynności, czy wesprze gestem dopingującym, gdy zajdzie taka potrzeba. Także sama zadba o stan swojego uzbrojenia i właściwe poruszanie się w boju – zajdzie nazistów z flanki, czy podrzuci ładunek wybuchowy pod nogi bojowego mecha.

Kooperacyjna gra z dobrą kooperacją

Jednak to w czasie gry z innym graczem rozgrywka w Wolfenstein: Youngblood naprawdę nabiera barw. Dobrze zazębiona kooperacja z towarzyszem po drugiej stronie monitora może wznieść ołowiane potyczki na nieco wyższy poziom, pozwalając wycisnąć wszystkie soki z zaserwowanych przez twórców rozwiązań. Rozległe mapy umożliwiają różnorakie podejście do każdego starcia, a silne uzbrojenie sprawia, że w pojedynkę nie jesteśmy z góry skazani na śmierć. Interesujące wtedy staje się bardziej zaawansowane rozdzielanie się, flankowanie czy zaskakiwanie celów z różnych stron naraz.

A podobne zagrywki w Wolfenstein: Youngblood nie raz potrafią uratować skórę. W grze, w której walka bronią palną w głównej mierze opiera się na faszerowaniu ołowiem wrogów z paskami zdrowia o długości pięciu kortów tenisowych, współpraca i nieszablonowe podejście do potyczek znacznie ułatwia przechodzenie kolejnych etapów i zmniejsza ilość zgonów. Także rozmowa ze znajomym dobrze umila rozgrywkę – choć nie jest niezbędna. W przeciwieństwie do recenzowanych przeze mnie wcześniej The Division 2 i Anthem, Wolfenstein: Youngblood nie jest tylko kooperacyjną fasadą, która za dobrą mechaniką strzelania ukrywa pustką rozgrywkę, mogącą robić jedynie za tło do rozmów dla grupy przyjaciół.

Wolfenstein: Youngblood – wyceluj, wystrzel… i strzelaj wciąż 

Tutaj strzelanie jest zrobione naprawdę dobrze – jak we wszystkich Wolfach po reboocie – i wraz ze świetnym, lekkim klimatem nazistowskich lat 80, szczelnie wypełnia wszystkie pola rozgrywki, nie zostawiając miejsca na najmniejsze znużenie. Z radością posyłamy do Vallhali kolejne zastępy ohydnych hitlerowców, wpadając w istny strzelankowy trans. Strefowanie z karabinem szturmowym, bieg z ciężką strzelbą wprost na barykadę nazistów czy precyzyjny ostrzał z karabinu wyborowego – tu wszystko jest zgrane idealnie, dzięki czemu mogę śmiało powiedzieć, że Wolfenstein: Youngblood jest jedną z najlepszych strzelanek, w jakie grałem w tym roku (a trochę ich było).

A w przerwie może trochę synthpopu i Wolfensteina 3D?

Całość rozgrywki zatopiona jest w całkiem niezłym klimacie lat 80, skutecznie podbijanym przez mijane na ulicach reklamy czy charakterystyczną dla epoki muzyką, która często pogrywa z rozrzuconym po pomieszczeniach radioodbiorników. Uroku dodają też smaczki, pokroju automatów z Wolfensteinem 3D, umiejscowionych w podziemnej bazie ruchu oporu. Nic nie stoi na przeszkodzie by zrobić sobie przerwę i zasiąść do legendarnej odsłony serii – która wciąż wciąga tak samo dobrze.

Niestety – trochę rozczarowuje ścieżka fabularna (ale to już tradycja w produkcjach kooperacyjnych), która jest niczym więcej niż pretekstem, by wyruszyć w bój i położyć kolejny zastęp nazistów. Także misje nie są zbytnio rozbudowane i próżno szukać tutaj rozmachu z pełnoprawnych odsłon Wolfa. Postacie także mogłyby być trochę odrobinę głębsze; czuć tutaj niewykorzystany potencjał, bo ja zawsze lubiłem słuchać opowieści ludzi ze świata opanowanego przez nazistów. Na szczęście nie jest to ogromna wada – jak wspomniałem wcześniej – rozgrywka opiera się na strzelaniu, które tutaj jest zrobione genialnie. Po wielu długich godzinach wciąż mam ochotę powrócić do Wolfenstein: Youngblood, by postrzelać sobie jeszcze dłużej.

Gra testowana była przy użyciu karty graficznej GIGABYTE GeForce RTX 2070 8GB. Dziękujemy firmie GIGABYTE za udostępnienie egzemplarza!