Reklama
aplikuj.pl

Recenzja komiksu Millennium: mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Na łamach portalu dominowała amerykańska twórczość. Pora najwyższa przerwać ten ciąg, a komiks Millennium wydaje się znakomitym punktem zaczepienia. Jest to opowieść nietypowa, skrojona z myślą o czytelnikach gustujących w mrocznych kryminałach.

Zapomnijcie o supermocach, nadprzyrodzonych zjawiskach i złoczyńcach knujących przejęcie kontroli nad całym światem. Dziś będzie poważnie, nawet bardzo poważnie, bowiem recenzowany komiks powstał na bazie twórczości pisarza Stiega Larssona. Właściwie, by być dokładnym, to Karl Stig-Erland Larsson był dziennikarzem i pisarzem szwedzkiego pochodzenia, zajmującym się w swojej karierze prawicowym ekstremizmem i rasizmem. Jego powieści kryminalne były nagradzane, a także przenoszone na wielki ekran – choćby recenzowany Millennium. Zapowiada się zatem bardzo ciekawie.

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet

Millennium miał już szansę trafić do rąk polskiego czytelnika. Miało to miejsce w okolicach 2012 roku, z ramienia wydawnictwa Czarna Owca. Niemniej, był to komiks wydany pierwotnie przez Vertigo, z scenariuszem pisarki Denise Miny i rysunkami Leonardo Manco oraz Andrey Mutti. Egmont postanowił odświeżyć kryminał, wydając go ponownie w nieco innej formie, stworzonej na rynku francuskim.

Komiks Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet zasadniczo bazuje na pierwszym tomie powieści Millennium. Bohaterem intrygi jest Mikael Blomkvist, skazany za zniesławienie dziennikarz śledczy pracujący w niezależnej gazecie. Nikt by sprawą się nie przejął, gdyby nie fakt sławy dziennikarza, a także formatu osoby, która oskarżyła go o zniesławienie.

Gdy kariera wisi na włosku i musi zrezygnować z życia publicznego, postanawia przyjąć nietypowe zlecenie. Zadanie dotyczy napisania kroniki rodzinnej niejakiego Henrika Vangera, stojącego na czele ogromnego koncernu. To jednak zwykła przykrywka. Rodzinna saga okazuje się wyłącznie pretekstem do rozwiązania zagadki zaginięcia siostrzenicy Harriet. Dochodzenie komplikuje fakt, iż sprawa wydarzyła się w 1966 r. Do Blomkvista dołącza z czasem Lisbeth Salander, pracująca dla agencji, którą moglibyśmy nazwać na swój sposób biurem detektywistycznym.

Pierwsze miesiące pracy Blomkvista nie przynosiły pozytywnych rezultatów. Jednak po wejściu w duet z młodą Salander części układanki zaczynają wychodzić na jaw i pasować do siebie. W ten sposób na światło dzienne zostanie wyciągnięta krwawa intryga, która prześladowała ród Vangerów i zamieszkałe przez nich okolice jeszcze od późnych lat 40.

Komiksowy kryminał

Scenariusz stworzył Sylvain Runberg, autor pochodzenia belgijskiego, mający na swoim koncie bardzo udane serie. Ewidentnie widać, iż Sylvain z miejsca poczuł bluesa. Trudno wypowiedzieć się na temat wierności przeniesienia oryginału na karty komiksu, ale to raczej kwestia drugorzędna. Rdzeniem komiksu jest forma zarysowania kadrów, prowadzenie dialogów, a także ekspresji poszczególnych postaci, co składa się na realizację przemyślanego scenariusza. Wszystko wyszło wręcz z filmowym rozmachem.

Pomysły scenarzysty na papier przeniósł José Homs, reprezentując styl, który niektórzy czytelnicy z miejsca przypisaliby europejskiemu warsztatowi. Powinniśmy kojarzyć tego rysownika m.in za tytuły Red Sonja czy Orbital. Mimo że komiks dzieje się w naszych czasach, przenosząc czasem akcję do lat 60., to ogólnie wydaje się on nieco surrealistyczny. Taki odbiór powoduje nie tylko delikatnie karykaturalna stylistyka postaci, odchodząca od realizmu, ale także pozbawione nasycenia kolory, budujące nietypową atmosferę.

Poszczególne kadry serwują dodatkowo dość dużą ilość detali, choć czasem dla zachowania płynności akcji rysownik szedł na skróty upraszczając niektóre sekwencje. Niemniej, najwyraźniejsze przywiązanie do detali widzimy w postaci Lisbeth. Co ciekawe, o ile śledztwo Blomkvista nadaje tempa opowieści, to ostatecznie Lisbeth Salander spaja zasadniczo wszystko w spójną całość. Jej prywatne perypetie przenikają przez główny wątek fabularny, zaś sama dziewczyna emanuje niespotykanym magnetyzmem, wynikającym zapewne z jej złożonego charakteru i nietuzinkowego usposobienia.

Opowieść zamkniętą na niespełna 150 stronach czyta się szalenie dobrze. Otrzymujemy spójny, ciekawy scenariusz rozwijający się ze strony na stronę, gdzie finał potrafi naprawdę zaskoczyć. To ostatnio dość rzadko spotykana cecha wśród komiksów. Opowieść ponadto broni się mocnym, mrocznym klimatem, przez co pewnie nie trafi w gusta wszystkich czytelników, ale tę cechę również należy zaliczyć, jako plus. Generalnie bez dwóch zdań mamy przed sobą jedną z mocniejszych wiosennych premier Egmontu. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla konesera komiksu, ale dla każdego świadomego czytelnika.

Za udostępnienie komiksu do recenzji dziękujemy wydawnictwu Egmont