Najnowszy odcinek Outlandera wyraźnie pokazuje czego w tym sezonie możemy się spodziewać i do czego dąży cała historia. Zaostrzenie problemów z Regulatorami, coraz większa tęsknota za domem i powrót złoczyńcy. Zapraszam do lektury recenzji 2 odcinka 5 sezonu Outlandera.
Sytuacja z Regulatorami, którymi dowodzi Murtagh zaostrza się coraz bardziej. Buntownicy są coraz brutalniejsi, a służący Anglii jamie coraz bardziej rozdarty, zwłaszcza w obliczu tego, co widzi. Jego poglądy są zbieżne z tymi, jakie wyznaje jego ojciec chrzestny, ale ciężko sobie wyobrazić, by pochwalał oblewanie ludzi wrzącą smołą i obsypywanie ich pierzem. Rozterkom i ciężkiej sytuacji, w jakiej Jamie się znalazł poświęcono w tym odcinku bardzo dużo czasu, co może świadczyć tylko o dramatycznym i smutnym zakończeniu tego wątku. Fani Outlandera potrafią dostrzegać podobne znaki. Wiemy, że bezpośrednie starcie z Murtaghem to tylko kwestia czasu i pozostaje nam spekulować, którą stronę wówczas Fraser wybierze. Doskonale zdajemy sobie sprawę z konsekwencji obu wyborów i wiemy też, że prędzej czy później Jamie będzie musiał zdecydować, czy bliżej mu do rewolucjonistów i Murtagha czy jednak woli być lojalny Koronie, a co za tym idzie zachować Fraser’s Ridge. Ciężko nie zauważyć, że bohaterowie najlepiej działają w obliczu dramatycznych wydarzeń, moralnych rozterek i niebezpieczeństw, które wciąż im zagrażają. Wówczas ujawnia się ich charakter i siła.
A jeśli o zagrożeniach mowa – powraca Bonnet. Było to zaznaczone już w poprzednim odcinku, gdy Brianna podsłuchała rozmowę, ale dopiero pod koniec tego epizodu mogliśmy ponownie go zobaczyć. A Bonnet nie zmienił się ani trochę. To nadal opakowana w ładny papier kupa łajna, która nie zamierza pozostawić Fraserów w spokoju. Dobitnie świadczy o tym wzmianka o posiadaniu dziecka. Choć nie jest już drobnym rzezimieszkiem i zajmuje się przemytem na większą skalę, to ciężko spodziewać się, że zaszły w nim jakieś większe zmiany. Może być tylko bardziej sadystyczny. Z jednej strony właśnie ten sadyzm upodabnia go do Jonathana Randalla, który prześladował bohaterów w Szkocji. Ale z drugiej, Bonnet jest chyba mniej obrzydliwy, a jego zbrodnie są pozbawione finezji. Wiedzieliśmy też, przynajmniej mniej więcej, jaki los czekał Czarnego Jacka. O Bonnetcie nie wiemy nic. Widzimy za to jaki wpływ na Briannę ma sama świadomość, że on żyje.
W czasie, gdy dziewczyna myślała, że jej oprawca umarł wydawało się, że powoli wraca do normalności. Jednak świadomość, że może w każdej chwili do niej wrócić zaczyna ponownie burzyć to, co udało jej się zbudować. Odbija się to na jej małżeństwie z Rogerem, który nie do końca zdaje sobie sprawę co się z nią dzieje. Wydaje się też, że nie chce tego zrozumieć, bo nie pyta. Dodatkowo kwestia powrotu do XX wieku również powoduje między nimi spięcia. Wyraźnie widać, że Brianna chce zostać w tych czasach. Odnalazła się w świecie pozbawionym samochodów, płyt winylowych, koncertów i marketów. Potrafi polować, dobrze radzi sobie z obowiązkami domowymi i opieką nad synkiem. Roger wręcz przeciwnie, we wszystkim, co powinien robić mężczyzna w tych czasach jest kiepski. Nie martwi się tym, bo wciąż podkreśla, że to tylko przejściowe i gdy ich dziecko „usłyszy kamienie” wrócą tam gdzie ich miejsce. Tak, tak, szykuje nam się kolejny dramatyczny wątek na miarę pierwszych sezonów Outlandera. Sądzę, że koniec sezonu przyniesie sporo wzruszeń i smutnych momentów. Jestem bardzo ciekawa jak dalej potoczą się losy Brianny i Rogera, choć wyczuwam, że lada epizod dostaniemy jakąś wielką kłótnię.
Zresztą zagadnienie czasu i zmian, jakie dokonuje się w przeszłości zostaje poruszone w rozmowie Bree i Claire. Główna bohaterka kontynuuje swoją medyczną praktykę dokonując nawet sekcji zwłok by zapoznać się z przyczyną śmierci. Lekarka zdaje sobie sprawę jak ubogie ma zasób skutecznych leków, a także możliwości edukowania mieszkańców Fraser’s Ridge. Jest kobietą, a jako taka prędzej zostanie uznana za czarownicę, niż jej opinia przewyższy męską. Claire jednak tak łatwo nie odpuszcza. Widać, że najbardziej zależy jej na edukacji i poprawie zdrowia, niż na tytule najlepszego lekarza. Widząc, że kobieca opinia znaczy niewiele postanawia spisać zdrowotne porady podpisując je nazwiskiem doktora Rowlingsa, medyka po którym Claire odziedziczyła narzędzia lekarskie. W takich właśnie momentach bohaterka może pokazać na co ją stać. Wątek medyczny zawsze bardzo mi się podobał i mam nadzieję, że w tym sezonie będzie kontynuowany. Zwłaszcza, że Claire planuje stworzyć penicylinę. To właśnie jest przyczyną jej kłótni z Bree, która zarzuca matce ingerencję w historię i zabawę w Boga. Ciekawe, czy ta kwestia w jakikolwiek sposób faktycznie odbije się na bohaterach i losach świata? Do tej pory ingerencje były niewielkie, a zmiany nie tak istotne, ale wynalezienie penicyliny przeszło 150 lat wcześniej może trochę namieszać.
Jestem bardzo ciekawa co przyniosą kolejne odcinki, ale dwa pierwsze epizody wyraźnie nakreśliły, w jakim kierunku historia zmierza. Pomimo zagrożeń, dramatów i trudnych wyborów to nadal niezwykle romantyczna i pięknie zaserwowana opowieść, którą przyjemnie się ogląda. I z jednej strony to dobrze, ale z drugiej w piątym sezonie ciężko oczekiwać, że utarty do tej pory schemat nagle się zmieni, a my dostaniemy niespodziewany zwrot akcji.