Reklama
aplikuj.pl

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

nauka z gier, mądrości życiowe, gry,

Jak to jest z Wami i Waszym podejściem do tych szczególnych gier, w które się angażujecie i wreszcie wciągacie bez reszty? Dziś właśnie o tym, czego nauczyłem się, kiedy powiedziałem niektórym „dość”.

Powiedzieć, że przegrałem sporą część swojego życia, to jakby nie powiedzieć nic. Nawet pomimo tego, że do najdłuższych jeszcze nie należy, jestem w stanie przypomnieć sobie szczególne okresy, idące w dziesiątki miesięcy, w których – no cóż – mogłem robić coś bardziej produktywnego, a przynajmniej dobrego dla mnie i mojego otoczenia. 

Padło jednak na to, że grałem na kompie i grałem bez reszty, nie zważając na komentarze innych, czy zakazy (a raczej zalecenia) rodziców. 

Mam tutaj na myśli gry szczególne. Tytuły, w których spędziłem w sumie dobre kilkaset dni i proszę, nie oceniajcie mnie źle, bo na mniej, lub bardziej porządnego człowieka i tak wyszedłem. Ba, z tych przygód wyciągnąłem nawet kilka życiowych mądrości, z którymi podzielę się z Wami poniżej, choć i tak jest w nich pewnie tyle mądrości, co mojej głowie przed kilkoma laty.

Mikropłatnościom mówimy nie!

Zacznę od mojego pierwszego grzeszku w karierze gracza, czyli trafieniu i – co gorsze – zaangażowaniu się w grę przeglądarkową Dark Orbit. Nie znacie jej? Możliwe, bo do specjalnie popularnych nie należała i choć nadal funkcjonuje, to za moich czasów (ha! Kiedyś to było!) sprowadzała się do obrania roli dowódcy statku kosmicznego i dążenia do długiej drogi na szczyt możliwości.

W skrócie, patrząc na swój stateczek „od góry” musieliśmy spędzić dziesiątki godzin na “farmieniu”, żeby z czasem pochwalić się dobrym wyposażeniem. Farmieniu kredytów, czyli waluty podstawowej i uridium, czyli waluty premium.

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

Już zapewne wiecie do czego zmierzam i tak, mowa o mikropłatnościach. Nieodłącznym aspekcie Dark Orbit, który nie tylko napychał kabzę odpowiedzialnemu za nie studiu Bigpoint Games, ale uzależniał i to w cholerę. To właśnie ten problem sprawił, że odszedłem od gry i to na dobre… choć zdecydowanie za późno.

Każdy zapewne wie, jak to się rozwija. Najpierw wchodzimy w grę, poznajemy zasady, jakimi się rządzi i mozolnie pniemy się w drzewku rozwoju, aby z czasem zawitać do nowych lokacji, a przede wszystkim – obić kadłuby innym graczom w PvP. Problem w tym, że droga ta w przypadku Dark Orbit była usłana grindem na poziomie, którego do tej pory nie uświadczyłem w grach (może dlatego, że zacząłem unikać produkcji tego typu?).

W skrócie sprawa wyglądała następująco: kupienie nowego, znacznie lepszego statku, to był dopiero początek. Musieliśmy przebrnąć przez 3-4 fazy wymiany go na lepszy, aby finalnie zgarnąć najpotężniejszego Goliata i nie popaść w międzyczasie w „długi”, kiedy to nie wystarczyło nam albo specjalnych kuponów, albo właśnie waluty premium do naprawy statku. Czy to po incydencie w PvE, czy zasadzce wrogów w PvP. 

Jeśli jednak już do najlepszego statku dobrnęliśmy, a zapas kuponów sprawiał, że nie baliśmy się wyściubiać nosa z bezpiecznych stref, zaczynał się kolejny problem – wyposażenie. Działa, dodatkowe drony, rakiety, regularne lasery, z których wypruwało się w kilka sekund, osłony… było tego po prostu za wiele, żeby nie sięgać po portfel, a studio pieczołowicie dbało o to, aby waluta premium była kluczowa. 

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

Tak więc sięgałem – regularnie i stanowczo, kupując doładowania karty SIM i wysyłając masę SMSów podczas tak zwanych „Mega Happy Hour”, ograniczonego czasu, w którym zgarniało się potrójną ilość uridium. 

Dokładnej kwoty nawet nie próbuje oszacować, ale powinno wystarczyć Wam to, że przed tymi kilkunastoma laty przedłużyłem wraz ze starszym bratem (mieliśmy bowiem wspólne konto na Dark Orbit, gdzie to ja głównie byłem odpowiedzialny za zbieranie waluty :D) ważność karty do przełomu 2017 i 2018 roku. 

Chociaż chciałoby się odzyskać z tej głupoty pieniądze i kupić np. nie wiem, stertę książek i gier planszowych, to tak naprawdę cieszę się z tej nauczki. Nauczki, dzięki której już od małego nienawidziłem mikropłatności i dzięki której teraz służę dobrą radą tym, którzy nagminnie wydają pieniądze czy to na amunicję w WoTa (żeby mieć nad innymi przewagę – to chore!), czy skiny do masy innych gier. 

Jednak to, że z czasem po prostu chcemy wesprzeć twórców za pośrednictwem mikropłatności w darmowej grze, wcale złe nie jest. Nadużywanie tego przez studia, które tworzą uzależniające mechanizmy – jest już karygodne.

Ceńmy czas swój, a przede wszystkim czas innych

Zaraz po przygodzie w Dark Orbit wpadłem w jeszcze większe bagno, a mianowicie grę MMO Dragon’s Prophet. Gust miałem dziwny, to racja, ale smoki, to smoki, a fantasy, to fantasy, więc wiele więcej nie potrzebowałem. Nauczony przeszłością, wydałem w tej produkcji małą kwotę, żeby po kilkuset godzinach przynajmniej tym wynagrodzić twórcom ich pracę, choć specjalnie się w rozwoju nie starali, ale z czasem dostrzegłem coś znacznie gorszego. Nieokiełznaną utratę czasu. 

Oczywiście mówienie, że gry są stratą naszego czasu jest proszeniem się o kłopoty, dlatego wcale nie mam tego na myśli. Mam za to na myśli coś zupełnie innego – przyzwyczajenie, jakie wyrabiamy sobie w tytułach z gatunku MMO, które sprawia, że z biegiem miesięcy traktujemy nasze codzienne granie, jak swego rodzaju rytuał.

Może to ja byłem dziwny przed kilkoma laty, ale teraz wiem to doskonale, że po około roku grania w Dragon’s Prophet popadłem w dziwny, wewnętrzny przymus codziennego grania akurat w to, choć wiele tam do zrobienia nie miałem. Jasne, można było uganiać się za lepszymi o kilka punktów smokami, czy runami, ale po co, kiedy po raz kolejny wymagało to nudnego i nieproduktywnego grindu? 

Wtedy to właśnie zacząłem cenić to, czego mamy coraz mniej i nie tyle czystego powietrza, co czasu. Z biegiem lat może zmądrzałem i po prostu zacząłem spędzać go bardziej sensownie, skupiając się na sobie i osobach w moim otoczeniu. Jednak w tej gamingowej przygodzie dostrzegłem, że była to najlepsza lekcja doceniania czasu innych. 

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

Mówcie sobie co chcecie, ale to, że w oddanym gildyjnym gronie praktycznie każdego dnia czekały na mnie trzy/cztery osoby, żeby tylko rozpocząć instancję jest przynajmniej dziwne. Teraz to wiem i dzięki temu prędzej dam w twarz znajomemu, niż pozwolę mu, żeby tracił na mnie nawet kilka chwil z błahych powodów. 

Czas moi drodzy! Jeśli go mamy, to w dzisiejszych czasach nudzenie się jest po prostu niemożliwe. 

Osiągnij szczyt i powiedz “do widzenia”

Z pewnością macie też kilka gier, które kochacie bez reszty i do których moglibyście, a pewnie nawet wracacie regularnie. Nie mówię tu jednak o singlowych produkcjach pokroju GTA: San Andreas, czy serii Gothic, a tych multiplayer z głównym nastawieniem na rywalizację. W moim przypadku tymi grami było League of Legends oraz Counter-Strike: Global Offensive i łączy je to, że skończyłem z nimi raz na zawsze.

Co tu dużo mówić, wciągają jak cholera, wywołując u nas często masę emocji i angażując do tego stopnia, że widząc kolegę z drużyny w realu, z łatwością można mu wygarnąć, że jego mama byłaby lepsza w dżungli, a ktoś niedosłyszący jest lepszy w rozpoznawaniu kroków. 

Co więc ciekawego zaczerpnąłem dla swojego życia z tych produkcji, pomimo utwierdzenia się, jak bardzo czasochłonne są? Z pewnością zdolność do powiedzenia sobie stanowczego „dosyć”. Nawet w przypadku takich przyjemności.

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

Tutaj sprawa była dla mnie zawsze prosta. Takich gier nie da się przejść, więc moment ich „ukończenia” wyznaczyłem osiągnięciem odpowiedniego poziomu. Tradycyjnie dla mnie – możliwie najwyższego i tak więc porzuciłem LoLa w sezonie, w którym pojawiła się ranga Challenger i ją zdobyłem, a CS:GO wtedy, kiedy udało mi się dobić do upragnionego „Globala”. 

Trzy życiowe mądrości, jakie wyciągnąłem z gier

Zasada była (i jest) dla mnie prosta, osiągnąłem poziom najlepszych z najlepszych, a e-sportowiec ze mnie taki, jak sportowiec, więc nic więcej bym tam nie znalazł wartościowego, czy ciekawego. Wtedy w zabawę wkradałaby się jedynie frustracja, bo spójrzmy prawdzie w oczy – po przegraniu w jedną grę ponad 2000 godzin ta powoli traci na uroku. Dlatego też teraz do kultowej strzelanki wracam tylko po to, aby pokazać od czasu do czasu niedowiarkom, jak to kiedyś się strzelało.

A Wy? Zaczerpnęliście z gier jakiekolwiek „mądrości życiowe” albo przynajmniej nauczki? Śmiało! Dajcie czadu w komentarzach.