Filmy na podstawie powieści Jane Austen pojawiają się dość regularnie, z racji, że książkowych pierwowzorów nie ma zbyt wielu, co jakiś czas dostajemy nowe wersje znanych historii. Tym razem przyszedł czas na Emmę. (z kropką, dla odróżnienia od poprzedniczek), tylko czy potrzeba nam kolejnego filmu kostiumowego, którego fabułę znamy? Zapraszam do lektury recenzji filmu Emma.
Emma to rodzynek wśród powieści Austen. Nie mamy w niej do czynienia z ubogą, ale wykształconą dziewczyną bez majątku, w której zakochuje się przystojny lord. Główna bohaterka, o czym zostajemy poinformowani na samym początku, jest „piękna, mądra i bogata”. Nie ma też parcia na małżeństwo, a przynajmniej nie na swoje, bo jej ulubioną rozrywką jest swatanie innych. Emma przez otoczenie uznawana jest za ideał, o czym świadczy zagadka zadana przez jedną z postaci „jakie są dwie litery alfabetu opisujące ideał? M i A, bo dają słowo EMMA”. Nasza bohaterka sama podkreśla, że nie musi brać ślubu, bo mieszkając w pięknej posiadłości z owdowiałym ojcem już jest panią domu, ma majątek i jest samodzielna. Po cóż jej więc mąż? I choć samą siebie Emma postrzega raczej jako nierozważną, próżną, samolubną i nierozsądną, to nie ma nic przeciwko uwielbieniu innych. Poznajemy ją w chwili, gdy traci najlepszą przyjaciółkę i guwernantkę (Gemma Whelan), którą zeswatała z mieszkającym w sąsiedztwie wdowcem (Rupert Graves). To dla niej smutna i radosna chwila, bo z jednej strony dowodzi jej umiejętności swatki, ale z drugiej traci bliską osobę. W ogólnym rozrachunku cieszy się jednak jej szczęściem.
W Emmie, wydawać by się mogło, jest sporo sprzeczności. Patrząc na to, jak się zachowuje można pomyśleć, że wiele rzeczy robi z czystego wyrachowania. Znajdując nową przyjaciółkę, niewinną, pochodzącą z nieprawego łoża Harriet (Mia Goth) z łatwością owija ją sobie wokół palca. Dziewczynie imponują maniery, styl i bogactwo Emmy. Jest zapatrzona w nią do tego stopnia, że daje się manipulować, czego efektem są odrzucone zaręczyny farmera Roberta Martina (Connor Swindells) i źle ulokowane uczucia. Jedynym głosem rozsądku jest w życiu Emmy jej przyjaciel, zrównoważony, przystojny George Knightley (Johnny Flynn), ale cóż, ktoś taki jak Emma niezbyt słucha dobrych rad.
Emma. to taka komedia romantyczna bez współczesnych naleciałości i typowych klisz. Owszem, ma schemat przewidywalny do bólu, dobrze znany z powieści Jane Austen, ale w tym tkwi jego urok. To zabawna gonitwa pomyłek, niedomówień i drobnych kpin z tamtej epoki, gdzie w wyższych sferach większość życia podporządkowana była etykiecie i wyznaczonym dla danej klasy społecznej zasadom. Emma. nie podąża nutem nowoczesnych adaptacji, które są w ostatnich latach bardzo modne. Zresztą sama reżyserka Autumn de Wilde podkreśliła, że jej celem było uczynienie z tego filmu opowieści o żywych ludziach. Widzowie mają zobaczyć w nich nie nieprzystępnych i sztywnych bogaczy, ale osoby, które popełniają błędy, mają słabości, obrażają się i potrafią się śmiać. De Wilde dzięki drobnym zabiegom czyni Emmę kobietą z krwi i kości, która gdy nikt nie widzi płacze, garbi się, czy wzdycha z ulgą po całym dniu w niewygodnych butach. Scenariusz do filmu napisała Eleanor Catton, która jednak zamiast feminizować tę historię, stworzyła wierną adaptację, którą z pewnością pokochają fani Austen. Zaś cudowna scenografia (Kave Quinn i Alice Sutton) i kostiumy (Alexandry Byrne) sprawiają, że również miłośnicy gatunku będą mieli na czym zawiesić oko. Emma. to debiut filmowy Autumn de Wilde, która do tej pory zajmowała się reżyserowaniem teledysków. W filmie dostajemy sporo muzycznych wstawek, ale są one tak świetnie dobrane i nie zakłócają odbioru filmu. Elementy ze słowami pojawiają się w przejściach, podkreślając tylko to, co właśnie zobaczyliśmy. Wizualnie Emma. po prostu zachwyca i ciężko oderwać wzrok od tego, co widzimy na ekranie.
Najlepszym jednak elementem całego filmu jest obsada. Anya Taylor-Joy, która do tej pory pojawiała się raczej w horrorach i thrillerach (Czarownica, Split, Morhan) doskonale sprawdza się w roli uwielbianej przez wszystkich Emmy. Jej mimika, drobne, wystudiowane gesty ogląda się z wielką przyjemnością. W roli jej ojca pojawił się na ekranie Billy Nighy, który jako hipochondryczny, wyczulony na wszelkie przeciągi pan Woodhouse wywołuje w widzach sporo salw śmiechu. Jego dowodzenie służącymi z parawanami jest naprawdę zabawne. Kolejną komiczną postacią jest młody pastor, pan Elton ( Josh O’Connor ). Jego uśmiechy i zachowanie wydaje się czasem tak bardzo przerysowane, ale dalej nie jest przesadzone. Później dołącza do niego żona i wydaje się, że bardziej pretensjonalnej pary wyobrazić sobie nie można. Zresztą, w rej roli wystąpiła Tanya Reynolds czyli Lily z Sex Education, która nadaje się do tego znakomicie. Nie brakuje w Emmie przystojnych kawalerów. Oprócz wspomnianego już Swindellsa i Flynna mamy również Calluma Turnera, którego możecie znać z roli Theseusa Scamandera w Fantastycznych zwierzętach. Nawet drugi plan na czele z nieśmiałą panną Fairfax i gadatliwą panną Bates wypada naprawdę dobrze.
Ciężko mi przyczepić się do czegoś konkretnego, bo osobiście tego typu filmy uwielbiam. Emma. wywołała u mnie sporo salw śmiechu, a po wyjściu z kina długo pozostawałam w świetnym humorze. Wiem jednak, że nie każdemu fanowi gatunku ona podpasuje. Dla niektórych może być zbyt długa (film trwa dwie godziny), brakuje też jakiejś konkretnej akcji i dramatów. Ale taki już chyba Emmy urok. To ciepła, zabawna komedia romantyczna, która pozbawiona jest nadmiernych komplikacji. Nie zrewolucjonizuje gatunku, ale dla mnie jest najlepszą Emmą, jaką do tej pory dostałam. Pamiętajcie tylko, że to Emma z kropką, dla odróżnienia od poprzedniczek. W wywiadach de Wilde podkreśliła, że wykorzystała kropkę z dwóch powodów. Emma with a period to zabawna gra słowna, bo period to w amerykańskim zarówno kropka jak i film kostiumowy.