Kīlauea jest czynnym wulkanem leżącym w archipelagu Hawajów na wyspie Hawaiʻi, który przed rokiem zaczął domagać się swoich pięć minut. W trwających kilka miesięcy erupcjach, w ramach których domy straciło tysiące obywateli, a krajobraz wzbogacił się o nowe wyspy oraz zupełnie inną linią brzegową całych Hawajów. I gdy słuch o nim już powoli zanika (choć wulkan na dal jest aktywny), ktoś nagle… wpadł do niego.
Czytaj też: Przechowywane dane w oligopeptydach mogą przetrwać tysiąclecia
W ubiegłą środę 32-letni mężczyzna postanowił wspiąć się po poręczy przy peronie Steaming Bluff, który wisi 300 metrów nad kalderą Kīlauea i podejść do krawędzi klifu. W pewnym momencie zwyczajnie stracił równowagę na nierównym terenie i spadł do wulkanu, a tak dokładnie to do kaldery, czyli tego głębienia w jego szczytowej części. Brew pozorom, udało się go uratować.
Wszystko dzięki nieznajomemu, który poinformował odpowiednie służby, rozpoczynając tym samym poszukiwania pechowca, trwające prawie trzy godziny. Zlokalizowano go na półce oddalonej o około 70 metrów od płynnej lawy, której temperatura sięga ponad 2140 stopni Celsjusza. Po akcji trudnej akcji ratunkowej udało się wydostać mężczyznę na powierzchnie, który okazał się żołnierzem pełniącym służbę w pobliskim obszarze treningowym Pohakuloa.
Przetransportowano go następnie helikopterem do centrum medycznego i choć wygląda na to, że ta historia skończyła się szczęśliwie, to zapewne zastanowi się dwa razy przed przekroczeniem bariery bezpieczeństwa.
Czytaj też: Lodowiec na Alasce zastępowany jest przez ogromne jezioro