Reklama
aplikuj.pl

O tym, jak dopiero po jednej potyczce pojąłem kunszt walki w Sekiro

O tym, jak dopiero po jednej walce pojąłem kunszt walki w Sekiro
O tym, jak dopiero po jednej walce pojąłem kunszt walki w Sekiro

Na początku swojej przygody w Sekiro napotykamy ewidentnie wrogo nastawionego do nas jegomościa, który zaraz po krótkiej walce (w której jesteśmy skazani na porażkę) odcina nam rękę. Jego rola w ramach głównego antagonisty w grze zostaje przypieczętowana właśnie wtedy, ale dopiero przy drugim spotkaniu w grze pokazuje swój prawdziwy charakter, wymuszając na nas prawdziwą naukę systemu walki, jaki zgotowali nam twórcy z From Software. A imię jego – Genichiro Ashina.

W gry souls-like gram tak naprawdę od premiery pierwszej odsłony serii Dark Souls i choć nie miałem okazji ukończyć Bloodborne, to i tak przynajmniej uważam się za weterana tego gatunku. Wyzwanie, jakie rzuca mi gra, jest na tyle kuszące, że jestem sobie w stanie wynagrodzić dorastanie w czasach już całkowicie pozbawionych automatów do gier (w nich poziom trudności nie bez przyczyny był wyśrubowany), czy produkcji, które często przez swoje ograniczenie technologiczne zrzucały wielu sen z powiek. Substytutem dla tych dawnych produkcji i trendu ułatwiania gier, aby te trafiały do mainstreamu (to z kolei lubię przy produkcjach stawiających wyłącznie na akcję i zabawę) są właśnie albo gry niezależne, albo takie perełki, jakie tworzy From Software.

Ostatnią z nich jest wspomniany na wstępie Sekiro, w którego miałem już przyjemność pograć prawie 18 godzin. O trzy mniej zajęło mi dotarcie do bossa Genichiro Ashina, więc miałem już za sobą pokaźny bagaż doświadczeń, całkiem rozwiniętą postać i (w teorii) mechaniki gry w małym palcu. Jak bardzo się myliłem…

Sekiro > Dark Souls

Souls-like przyzwyczajają nas do tego, że przed zabiciem bossa musimy nauczyć się jego zachowań, ataków i w rezultacie mocnych i słabych stron. Trudno to wyczuć w ferworze walki i w towarzystwie spływającej po czole kropli zdenerwowania, ale często sprowadza się to do kilku śmierci i następnie powtarzania walki w określonym schemacie. Blokujemy więc po to, aby zadać cios – i tak w kółko. Sekiro poszło jednak w zupełnie inną stronę, nie tylko wymagając od nas zadania przynajmniej dwóch śmiertelnych ciosów, ale też w pewnych momentach wytrącania przeciwników z równowagi, zamiast obijać mozolnie z HP. W przypadku tej drugiej strategii nasze umiejętności mogą zawieść i co trzeci przyjęty na klatę cios, zakończy boleśnie nasz żywot.

I to unikalne połączenie sprawia, że w pierwszej połowie Sekiro dosyć trudno dostrzec geniusz, jaki za tym stoi. Ja przynajmniej pojąłem go dopiero po trzygodzinnej przygodzie ze wspomnianym Genichiro Ashina, z którym tak długo się męczyłem. Wtedy to dotarło do mnie to, jak ważne jest blokowanie i utrzymywanie przeciwnika w nieustannej walce, a nie uciekanie po kątach i szukanie jego słabych punktów – tych Genichiro zwyczajnie nie ma… a przynajmniej na tyle skutecznych, aby były warte wykorzystywania. Co więc Sekiro robi lepiej od Dark Souls? W kwestii walki praktycznie wszystko i choć brakuje mi ociężałości związanej z doborem ciężkiego pancerza, to wskoczenie w skórę zwinnego Shinobi chyba na dobre przesądziło u mnie wybór rodzaju wyposażenia.

Czytaj też: Woooo i zgon… taką kombinacją częstuje nas zaskakujący przeciwnik w Sekiro