Pierwszy polski slasher nie miał szczęścia i nie trafił do kinowej dystrybucji z powodu koronawirusa. Premierę przesunięto, potem odwołano, a potem W lesie dziś nie zaśnie nikt wprowadzono na Netflixa. Sprawdźmy, czy warto go obejrzeć i czy w Polsce powinno się kręcić horrory. Recenzja zawiera spoilery.
Slasher to dość specyficzny gatunek horroru, który najczęściej opiera się na podobnym schemacie. Mamy grupę osób, zwykle młodzieży, którzy gromadzą się jakimś miejscu będącym obszarem działania psychopatycznego mordercy. Najczęściej cechuje się on odrażającym wyglądem i niezrównoważeniem psychicznym, a zabija za pomocą jakiejś charakterystycznej broni. Sama grupa młodych ludzi również ma pewne, powtarzające się cechy. Jest mięśniak, „głupiutka blondynka” (kolor włosów obojętny, ale to ten typ), jest strachliwy nerd, randomowa osoba i final girl, czyli ta, która przeżywa masakrę. Kolejność, w której na ekranie giną też jest z góry ustalona, bo pierwszymi ofiarami najczęściej są osoby, które zrobiły coś niemoralnego lub głupiego. Do tego w slasherach bohaterowie najczęściej robią rzeczy, których nikt w podobnej sytuacji by nie zrobił – rozdzielają się, nie mają ze sobą telefonów, wchodzą sami do piwnicy, lub idą sprawdzić, kto tak dyszy w drugim pokoju. Gatunek ten najbardziej popularny był w Stanach od połowy lat 70. Do końca 80. A potem jeszcze trochę bawiono się w takie filmy w latach 90. Wiecie, Halloween, Piątek, trzynastego, Koszmar z ulicy wiązów, Teksańska masakra piłą mechaniczną i wiele innych. To filmy dość krótkie, trzymające w napięciu i bardzo brutalne, a przy tym wywołujące sporo śmiechu. Do tego slashery to jedyny gatunek horroru, któremu służy komentowanie podczas oglądania. Po prostu sprawia wiele radości.
Wbrew pozorom zrobienie dobrego slashera w naszych czasach to nie taka łatwa rzecz. Choć powielamy pewne schematy, to historia musi być oryginalna i angażująca, a także trzymająca w napięciu. No i musi być krwawo. Czy to składowe typowego polskiego filmu? Raczej nie. Do tego w naszej kinematografii horrory to niezbyt rozchwytywany gatunek i to nie bez powodu. Ciężko zrobić dobry film grozy, gdy widzowie nie są przyzwyczajeni, że coś takiego u nas powstaje. Do tego o wiele trudniej uzyskać na taki projekt pieniądze. Ale z W lesie dziś nie zaśnie nikt się udało. O dziwo. W ten sposób dostajemy pierwszy polski slasher, który już na wstępie ma bardzo pod górkę. Zamknięte z powodu koronawirusa kina zmusiły do odwołania premiery. A finalnie film trafił na Netflixa. Dobrze i niedobrze, bo produkcja Bartosza M. Kowalskiego naprawdę zasługuje na kinowy debiut i wielki ekran. A z drugiej strony na Netflixie obejrzy go o wiele więcej ludzi, niż wybrałoby się do kina.
Reżyser i współtwórcaBartosz M. Kowalski wiele razy wypowiadał się, że ma nadzieję iż jego film zmieni obraz gatunku w Polsce i pozwoli na tworzenie kolejnych horrorów. Czy nadzieje są uzasadnione? Zdecydowanie.
W lesie dziś nie zaśnie nikt zaczyna się, jak na slasher przystało, spokojnie, choć nie dla wszystkich. Na odludziu, w jakichś leśnych ostępach organizowany jest obóz dla młodzieży uzależnionej od technologii. Wiecie, taki przymusowy offline, dla dzieciaków robiących selfie, grających w gry i całe dnie przesiadujących w „internetach”. Po podziale na grupy i przydziale opiekunów wyruszają na kilkudniową wędrówkę po lesie, oczywiście bez telefonu, którym można byłoby zadzwonić po ewentualną pomoc. W grupie, na której film się skupia mamy wszystkich, którzy według schematu powinni się tam znaleźć: mięśniak Daniel (Sebastian Dela), głupiutka Aniela (Wiktoria Gąsiewska), nerd z lekką nadwagą Julek (Michał Lupa), randomowy chłopak, w tym przypadku też gej Bartek (Stanisław Cywka) i nasza final girl Zosia (Julia Wieniawa). Grupa wraz z opiekunką wyrusza do lasu, gdzie wcześniej, zupełnie przypadkiem, uwalnia się z piwnicy jakieś monstrum. Dalej jest tak, jak powinno być – bohaterowie mordowani są jeden po drugim, a każdy z nich w spektakularny i krwawy sposób.
CZYTAJ TEŻ: Nowy zwiastun Ghost in the Shell: SAC_2045 – to nadal wygląda bardzo źle
Czasami W lesie dziś nie zaśnie nikt w zabawny, a zarazem całkowicie realny sposób naśmiewa się ze swojego gatunku. Widać to doskonale w scenach, w których Julek zaczyna wszystkich przestrzegać, przed rozdzielaniem się i podobnymi zachowaniami, które w każdym horrorze kończą się źle. Oczywiście w rezultacie woli popełnić je wraz z innymi bohaterami, niż zostać z tymi, którzy na pewno zginą pierwsi. Przedstawione jest to naprawdę zabawnie, a z drugiej strony oglądamy te momenty i widzimy, że akurat Julek mówi dokładnie to, co widzowie oglądając podobne momenty w slasherach. Momentami ten film bardzo przypomina Krzyk, w którym Wes Craven trochę te wszystkie schematy wyśmiewał. I to właśnie bardzo mi się podobało. Podobnie jak spora dawka humoru i absurdów, które można komentować podczas seansu. Dziury fabularne i braki logiki skutecznie gubią się, gdy możemy z kimś je wyśmiać. Nie zabrakło jednak momentów trzymających w napięciu i kilku zgrabnych zwrotów akcji. Jest też sporo krwi i makabrycznych ujęć dodających całości charakteru. A w końcu, pomimo powielania amerykańskich schematów, jest bardzo polski. I to podobało mi się najbardziej, bo dzięki temu to naprawdę pierwszy polski slasher.
W momencie, w którym po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o obsadzie W lesie dziś nie zaśnie nikt pojawiło się wiele zastrzeżeń. I to uzasadnionych, bo zarówno Julia Wieniawa jak i Wiktoria Gąsiewska nie grały do tej pory w niczym zbyt ambitnym i wymagającym, a ich zachowanie w mediach społecznościowych pozostawia wiele do życzenia. Podczas gdy Gąsiewska nie miała zbyt ciężkiej do zagrania roli, to Wieniawa jako final girl zaskakuje. Jej bohaterka jest realistyczna, a gra aktorska dojrzała i miła dla oka.
CZYTAJ TEŻ: Czarna Wdowa – kiedy premiera? Jest kilka prognoz i nowe zdjęcia
Oczywiście można przyczepić się do kilku rzeczy. Tak jak wspomniałam wcześniej pojawia się tu kilka dziur fabularnych i logicznych, jak chociażby brak telefonów (nawet najprostszych) u opiekunów grup. Niektórzy mogą mieć też zastrzeżenia do zbytniej brutalności, ale cóż, taka jest estetyka tego filmu. Zresztą, w ogólnym rozrachunku te wszystkie rzeczy są mało ważne. Bardzo dobrze bawiłam się podczas seansu W lesie dziś nie zaśnie nikt. Było napięcie, trochę obrzydzenia, trochę śmiechu i wiele komentarzy. I dla mnie tak właśnie powinno być. Bartosz M. Kowalski zrobił kawał dobrej roboty i solidna rozrywka, dlatego tak bardzo szkoda, że film nie trafił na ekrany kin.
Pandemia koronawirusa zmusiła do anulowania premiery, a kto wie, kiedy to wszystko się skończy i jak szybko ponownie zdecydujemy się na wyjście do kina. Ciekawe jednak w jakim stopniu umowa z Netflixem zwróciła twórcom poniesione koszty. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja, zwłaszcza w kontekście tego, co właśnie dzieje się na świecie. Miejmy nadzieję, że nie pogrzebie ona szans na sequel lub kolejne tego typu produkcje. Bo horrorów nam naprawdę bardzo brakuje.
Chcesz być na bieżąco z WhatNext? Śledź nas w Google News