Netflix obiecał nam w 2021 roku po jednym filmie tygodniowo. I oto mamy – W strefie wojny, w którym jedną z głównych ról gra Anthony Mackie. Czy warto poświęcić czas na te produkcję? Zapraszam do recenzji.
W strefie wojny – fabuła
Akcja filmu W strefie wojny osadzona jest w niedalekiej przyszłości. W Europie Wschodniej trwa wojna, Rosja chce zaanektować Ukrainę, a pomaga im w tym lokalny watażka Viktor Koval (Pilou Asbæk). Właściwie żadnego rosyjskiego wojska nie widzimy, wszystko załatwiają ludzie Kovala. Naprzeciw niego mamy ruch oporu, a do konfliktu wmieszała się również amerykańska armia, która chce zaprowadzić pokój. W rzeczywistości cywile głodują, są mordowani i notorycznie dochodzi do strzelanin, a także mniejszych i większych bitew. Jednak po obu stronach, oprócz ludzi, walczą również roboty, a armia USA prowadzi także ostrzał z dronów sterowanych przez pozostających w ojczyźnie żołnierzy.
Jednym z nich jest porucznik Thomas Harp (Damson Idris). Mężczyzna siedzi sobie przy biurku i klika, zupełnie jak w grze komputerowej. Nigdy nie brał udziału w prawdziwej bitwie i choć teoretycznie wie, że na ekranie widzi ginących ludzi, to jednak nie traktuje tego tak, jak powinien. Ma swoje priorytety – uratowanie jak największej ich liczby, dlatego gdy musi wybrać pomiędzy dwoma a trzydziestoma ośmioma żołnierzami niewiele się waha, choć podejmuje decyzję wbrew przełożonym. A ci na niesubordynację nie patrzą dobrze, ale z drugiej strony nie chcą wysyłać go do więzienia, więc postanawiają nauczyć go życia. Harp ląduje w tytułowej strefie wojny i zostaje przydzielony do pomocy kapitanowi Leo (Anthony Mackie).
Od tego momentu akcja rusza z kopyta. Leo szybko wykłada karty na stół. Ruszają na teren walk, by dostarczyć szczepionki ruchowi oporu, ale ich najważniejszym celem jest zabicie Kovala, który szuka kodów dostępu do bomb atomowych pozostałych po zimnej wojnie. Krótka piłka – albo oni to zrobią, albo to będzie koniec. Wcześniej jeszcze, z bardzo niezrozumiałych i nienaturalnych powodów Leo pokazuje Harpowi, że nie jest człowiekiem, a potem już w spokoju mogą ruszać do walki. Później dostajemy sporo strzelanin, przewidywalnych zwrotów akcji i mało sensowny finał. To wszystko przetykane jest przerysowaną i mało wiarygodną przemianą Harpa, karykaturalnym udawaniem człowieka przez Leo i drętwymi dialogami.
Czytaj też: Recenzja serialu Euforia – odcinek specjalny 1: Rue
Czytaj też: Recenzja 3 sezonu Star Trek: Discovery
Czytaj też: Recenzja serialu Lupin – Netflix rozpoczyna 2021 rok mocnym tytułem
Człowiek i maszyna
Mamy więc człowieka, który nie docenia ludzkiego życia i musi zobaczyć śmierć na własne oczy, by dostrzec wagę swoich czynów, a także robota, który jest bardzo empatyczny, czuje ból i zachowuje się bardziej ludzko niż wszyscy dookoła. Twórcy starają się podkreślić to jego człowieczeństwo, bo Leo bardzo lubi książki, słucha winylowych płyt, a kiedy widzi dzieci, bawi się z nimi. I byłoby to naprawdę ciekawe połączenie na ekranie, gdyby nie fakt, że pomiędzy Leo i Harpem nie ma żadnej dynamiki. Ich wzajemne relacje opierają się na tym, że Harp mówi coś bezczelnego, zapomina o stopniu wojskowym przełożonego ( scenarzyści też szybko o tym zapomnieli), a Leo odpowiada na to w sposób wulgarny, a potem wytyka brak empatii.
Największym problemem W strefie wojny jest scenariusz. Postacie napisane są kiepsko. Przemiana Harpa przychodzi szybko i jest tak drastyczna, że ciężko w nią uwierzyć. Leo zaś jest karykaturą maszyny udającej człowieka. Nie rozumiem dlaczego tak od razu ujawnili kim naprawdę jest. Zdecydowanie lepiej zagrałoby, gdyby Harp i widzowie poznali tę tajemnicę później. Główny złoczyńca, Koval, ma niewiele do roboty, poza sceną walki, w której również bierze udział raczej jako popychadło.
W strefie wojny to film akcji z naprawdę ciekawym założeniem fabularnym. Mamy tu bliską przyszłość, a konflikt ukazany na ekranie ma oparcie w naszej rzeczywistości, choć jest oczywiście wyolbrzymiony. Mamy ciekawe ukazanie jak zabijanie na odległość wpływa na człowieka. Kiedy porusza się jedynie dżojstikiem i naciska przyciski można łatwo zapomnieć, że decyduje się o życiu i śmierci. Mamy w końcu robota, który wydaje się bardziej ludzki, ale nadal jest jedynie maszyną, która ma wyręczyć ludzi w „brudnej robocie”. Niestety im dalej w las tym bardziej widać, że założenia to jedno, a realizacja to coś zupełnie innego.
Czytaj też: Recenzja serialu Mroczne materie – sezon 2
Czytaj też: Recenzja serialu Stewardesa –thriller i absurdalna czarna komedia w jednym
Czytaj też: Recenzja 2 sezonu The Mandalorian – to najlepsze, co od lat dały nam Gwiezdne Wojny
Netflix kiepsko rozpoczyna filmowy maraton
Sam film ogląda się nieźle. Na ekranie dzieje się dużo i jeśli liczycie jedynie na prostą rozrywkę z mnóstwem strzelania i niezłymi walkami to śmiało możecie oglądać. Jeśli jednak oczekujecie czegoś więcej, to muszę Was rozczarować. W strefie wojny pomimo pełnego potencjału konceptu niewiele sobą reprezentuje. Do pewnego momentu jest interesująco, potem te wrażenie znika, a absurdalny punkt kulminacyjny jest tylko gwoździem do trumny.
W strefie wojny nie jest złym filmem, ale brakuje mu bardzo wiele, by można było go nazwać dobrym. Od strony technicznej nie mogę się do niczego przyczepić. Podobały mi się dobrze zrobione roboty, a nawet CGI ciała Anthony’ego Mackie. Strzelaniny, choreografia walk wręcz i cała scenografia zniszczonego wojną miasta robi wrażenie. Aktorsko również jest nieźle. Tylko scenariusz kuleje, a to niestety najważniejszy element.
Liczę, że W strefie wojny jest jedynie takim sobie wypadkiem przy pracy, a nie jawnym dowodem, że kiedy Netflix idzie tak bardzo na ilość, to jakość fabuły diametralnie spada. A coś czuję, że jednak tak się to skończy. Ale mamy dopiero początek roku i początek filmowego maratonu, więc przed nami jeszcze wiele produkcji, które mogą wpłynąć na zmianę mojego zdania. Tymczasem netfliksową nowość polecam jedynie tym, którzy chcą sobie zobaczyć jak amerykańscy żołnierze strzelają niosąc pokój, a potem bohatersko ratują sytuację. Jeśli szukacie czegoś głębszego, to nie traćcie dwóch godzin życia.