Oscary od wielu, wielu lat uznawane są za najbardziej prestiżową nagrodę w dziedzinie kinematografii. Dostają ją najlepsze filmu, najlepsi reżyserzy, aktorzy, kompozytorzy i w ogóle najlepsi z najlepszych. Przyznawane są produkcjom, które na zawsze powinny wpisać się w historię filmu. Może nie pamiętamy wszystkich, ale każdy kojarzy Most na rzece Kwai, Ojca Chrzestnego (i 2 część też), Rocky’ego czy Lot nad kukułczym gniazdem. A to tylko najprostsze przykłady i to sprzed lat 80. Tegoroczna oscarowa gala zmusiła mnie do zastanowienia się nad tym, czy nadal to właśnie najlepsi z najlepszych dostają statuetki. A może są inne kryteria?
Czytaj też: Oto laureaci Oscarów 2019
(moje)Oscarowe problemy
Starałam się obejrzeć przynajmniej większość produkcji, które w tym roku były nominowane do nagrody Akademii. Nie nadrobiłam jeszcze filmów dokumentalnych, ale niedługo mam zamiar to zmienić. Skupię się jednak nad najpopularniejszymi kategoriami, do których mam największe zażalenia. Patrząc na nominacje przewija nam się Green Book, Bohemian Rapsody, Czarna Pantera, Roma, Narodziny Gwiazdy, Vice i Faworyta. No i jest jeszcze BlacKkKlansman. Pojawiają się w większości kategorii, a gdzieś tam, między nimi znajdują się tytuły mniej znaczące. I ok, ja właściwie się zgadzam, że są to jakoś wyróżniające się w ubiegłym roku filmy. Nie sądzę, by zasłużyły na miano kultowych, ale na pewno mają pewną wartość. W dzisiejszych czasach niestety niewiele jest produkcji, które mają szansę wpisać się na dłuższy czas w jakiś tam kanon popkulturowy. Inną bajką są, oczywiście, filmy MCU, czy taki Spider-Man: Uniwersum. Z racji opierania się na komiksach czy przynależności do pewnego kinowego uniwersum trochę inaczej wpasowują się w popkulturę.
Patrząc na zwycięzców Oscarów mam wrażenie, że nie oceniano tutaj wartości filmów. Nie oceniano zdolności aktorskich i reżyserskich. Gala Oscarowa to przysłowiowe Targowisko Próżności, które od dłuższego czasu ma za zadanie wywierać jakąś tam około polityczną presję. Od lat honorowane produkcje tracą „to coś”. Obecnie muszą po prostu opowiadać o dyskryminacji ze względu na rasę, zawierać wątki homoseksualne albo najlepiej – wszystko razem. Mimo narzekań, przynajmniej z nagrody za najlepszy film jestem zadowolona. Green Book w pełni zasługuje na statuetkę. Jednak to nadal film spełniający kryteria „oscarowego pewniaka”, ale chociaż subtelny i ze świetnym scenariuszem.
Skupmy się właśnie na Green Book
Green Book jest przykładem tego oceniania w jeszcze jednej, a może i dwóch kategoriach. Bez duetu Viggo Mortensena i Mathershala Ali’ego by go nie było. I o ile Ali dostał statuetkę za rolę drugoplanową, to Mortensen został całkowicie pominięty jako aktor pierwszoplanowy. Wygrał Rami Malek za wcielenie się w Freddie’ego Mercury’ego. Bohemian Rapsody w ogóle tryumfował w kilku kategoriach. Tylko czy słusznie? Moim zdaniem odtwarzanie pierwowzoru nie zasługuje na statuetkę. Malek nie pokazał się jako aktor, ale raczej jako naśladowca. I to właśnie nagrodzono. Poziom jaki reprezentował sobą w Bohemian Rapsody w porównaniu z tym, co pokazał Mortensen wychodzi bardzo słabo. W tej kategorii był również Christian Bale za Vice, Bradley Cooper za Narodziny Gwiazdy i Willem Dafoe za At Eternity’s Gate. Niestety, Rami Malek naśladujący Freddie’ego był od nich lepszy…
Jednocześnie, choć potraktujcie to raczej z przymrużeniem oka, Ali musiał wygrać Oscara za aktora drugoplanowego. Był w końcu jedynym czarnoskórym aktorem nominowanym w tej kategorii. A na dodatek zagrał w filmie traktującym, choć subtelnie, o rasizmie. Podobna sytuacja jest w przypadku aktorki drugoplanowej. Wygrała Regina King za rolę w Gdyby ulica Beale umiała mówić (na dniach napisze recenzję). Czy to była oscarowa rola? Mimo zachwytów nad jej gra aktorską, a także nad samym filmem uważam, że nie, nie i jeszcze raz nie. Przerysowana, płaska i mało wiarygodna – taka była postać grana przez King. Ale! Tak, właśnie – film traktował przede wszystkim o rasizmie.
Poprawność polityczna na pierwszym miejscu
Nie zrozumcie mnie źle. Uważam, że pokazywanie za pomocą filmów pewnych, ważnych i istotnych problemów społecznych, jest bardzo dobre. W naszych czasach edukują nas, przede wszystkim media. Jednak czy powinniśmy być tym bombardowani? Czy naprawdę najlepsze, najbardziej nagradzane filmy, muszą traktować o dyskryminacji, feminizmie albo rasizmie? A takie Narodziny Gwiazdy, z piękną historią heteroseksualnej pary i znakomitą oprawą muzyczną były faktycznie gorsze? Czy Emma Stone i Rachel Weisz, obie fenomenalne w Faworycie, naprawdę były gorsze niż Regina King w filmie o rasizmie? A świetna Amy Adams w Vice? Wychodzi na to, że tak.
Patrząc na te wszystkie zwycięskie filmy widzę schowaną gdzieś tam szarą myszkę, która pokonała, w swojej kategorii, wielkie blockbustery. Chodzi o Pierwszego człowieka, którego nagrodzono za najlepsze efekty specjalne. Zrobił swoje, pokazał pewną historię i nie moralizował. Dlatego tak bardzo mi się podobał. I w sumie był dla mnie ogromnym zaskoczeniem, choć w swojej kategorii nie miał żadnego filmu o czarnoskórych, więc wiecie, szanse były wyrównane. To oczywiście żart, ale trochę taki gorzki, niestety.
Poczekajmy na specjalną, niszową oscarową kategorię
Będzie to kategoria dla produkcji, w których występują przede wszystkim biali aktorzy. Nie chcę wyjść na rasistkę, co to to nie. Mój artykuł nie ma tego na calu. Chcę wam pokazać tylko niesprawiedliwość i dać upust irytacji, jaką wzbudziły we mnie tegoroczne Oscary. Choć to bezcelowe, ale skoro mogę – skorzystam. Nikogo nie dyskryminuję, a każdy z tych filmów jest dobry na swój sposób. Odnoszę jednak wrażenie, że właśnie kolor skóry, narodowość albo orientacja była głównymi kryteriami, jakie Akademia brała pod uwagę. Dlatego właśnie Czarna Pantera zdobyła nagrodę za najlepszą scenografię ( w dużej mierze komputerową, podczas gdy Faworyta albo Mary Poppins ze swoimi bardziej fizycznymi scenografiami nie miały szans.
Trochę powylewałam żale
Pożaliłam się, ponarzekałam. Ale mnie to denerwuje. W powszechnym mniemaniu traktuje się Oscary jako wyznacznik w dziedzinie kinematografii. Kiedyś może tak było. Dzisiaj film nie musi być najlepszy, musi spełniać poprawne politycznie kryteria. Nadal rozdania Oscarów będę oglądać, ale od kilku lat nie są one dla mnie czymś, co znamionuje dobry film. Na szczęście mam swój rozum. Kiedyś Oscary nagradzały filmy kultowe, dzisiaj często produkcje są dobre, może i bardzo dobre, ale do wybitnych im daleko.
Zachęcam jednak do oglądania produkcji nominowanych, najczęściej wśród nich znajdziemy prawdziwe, zasługujące na nagrody, perełki. Tylko lepiej to robić po gali. Wcześniej tylko się zirytujemy, że to nie te perełki wygrywają.
Czytaj też: Recenzja filmu Green Book