2. sezon The Mandalorian już za nami. Powrót do tej historii przyniósł tak wiele emocji i to nie tylko dzięki pojawieniu się kultowych dla uniwersum bohaterów. Serial sam w sobie jest tym, czego od dawna brakowało fanom Gwiezdnych Wojen. Uwaga, recenzja jest bardzo spoilerowa.
The Mandalorian nadal utrzymany jest w duchu starej trylogii
Nowe części Sagi sporo fanów rozczarowały. Uniwersum Gwiezdnych Wojen daje ogromne pole do popisu, ale widać było, że format filmowych blockbusterów nie jest tym, czego franczyzie tak naprawdę potrzeba. I wtedy nadszedł on – Mandalorian, a wraz z nim uroczy Baby Yoda, który skradł serca wszystkich. I fani, nie wszyscy oczywiście, z miejsca polubili tę nieco westernową konwencję ojca i syna w kosmosie. Na drugi sezon czekaliśmy z ogromną niecierpliwością, a kiedy go dostaliśmy emocji było bardzo wiele.
Główna oś fabularna nadal skupiała się na mandaloriańskim łowcy nagród, Din Djarinie, który za punkt honoru postawił sobie znalezienie innych przedstawicieli rasy Baby Yody i oddanie go im pod opiekę. By tego dokonać tuła się od planety do planety, a w każdym z odcinków wikła się w jakąś pozornie łatwą, a w rzeczywistości niebezpieczną misję. W trakcie tej podróży pojawiają się bohaterowie znani z pierwszego sezonu, a potem także ci, których znamy z uniwersum. The Mandalorian wprowadził w końcu postać Ahsoki Tano (Rosario Dawson), która do tej pory najbardziej kojarzona była z animacji. Do zacnego grona dołączył także Boba Fett, a na końcu występ zaliczył również Luke Skywalker. Każda z podróży była elementem układanki, który ostatecznie miał połączyć się w większą całość. Dostrzec można tu było swoisty fanserwis, na którego brak w pierwszym sezonie bardzo narzekano, fanom brakowało połączenia serialu z innymi elementami franczyzy.
Jon Favreau nie zrobił tego jednak tak nieudolnie, jak to miało miejsce w Skywalker. Odrodzenie. Całość była przemyślana tak, by mieć w opowiadanej historii sens. Bo-Katan znana z animacji nie jest tu tylko po to, by ucieszyć miłośników Rebels i Clone Wars. Ma ważną rolę w podróży Dina i Grogu (tak, w końcu poznaliśmy imię Baby Yody). Dołożyła ważny element do układanki nie tylko kierując Mando do Ahsoki, ale również dodając nam trochę wiedzy o głównym bohaterze. Dzięki niej dowiedzieliśmy się dlaczego Din nie zdejmuje hełmu, a także o roli Mrocznego Miecza używanego do tej pory przez Moffa Gideona.
Czytaj też: Recenzja serialu Obce światy
Czytaj też: Recenzja filmu Mosul – kolejna udana współpraca Netflixa i braci Russo
Czytaj też: Recenzja filmu Bal – ważny temat, gwiazdorska obsada i Ryan Murphy
Pomimo rozlicznych wątków pobocznych to Din i Grodu byli tu najważniejsi
Bardzo podoba mi się sposób prowadzenia fabuły w The Mandalorian. Patrząc na drugi sezon całościowo widać, jak wiele w poszczególnych odcinkach było rozpraszaczy. Pojawiła się Ahsoka, która zdradziła prawdę o Grogu, pojawił się Boba Fett i powrócił Migs Mayfeld (nawiasem mówiąc odcinek z nim był jednym z najlepszych w sezonie). A jednak, żadna z tych postaci nie była w stanie odwrócić naszej uwagi od głównych bohaterów i głębokiej więzi, jaka się między nimi wytworzyła.
Sam odcinek finałowy niósł ze sobą ogrom emocji. Jasne, wejście Luke’a wywoływało ciarki i wbijało w fotel (lub w kanapę), ale i tak najbardziej poruszający był moment, w którym pomimo zasad Din zdejmuje hełm by pożegnać się z Grogu. Podkreśla to również, jak istotna w tym wszystkim była ich relacja – ojca z synem, nierozłącznego duetu pomimo rozlicznych przeciwności. Jestem bardzo ciekawa jak obaj zniosą rozłąkę, którą przyniosło zakończenie drugiego sezonu.
Jeśli mam być szczera, to trochę na taki obrót sprawy jestem zła. Przez prawie wszystkie odcinki ta dwójka jest nierozłączna. Potem, niczym deus ex machina zjawia się Skywalker, rozwala Dark Trooperów (to akurat dobrze, bo siedziałam jak na szpilkach zastanawiając się jak ich pokonają) a Grogu… idzie do niego praktycznie dobrowolnie. Spory wpływ na to miał też fakt, że Luke, a także R2D2, który również zalicza tutaj cameo, nie robią potem nic. Stoją, patrzą i tyle. Nie mieli kompletnie żadnego wpływu na rozbudowywaną w poprzednich odcinkach historię, a pojawiają się i zgarniają uwagę Baby Yody, a także widzów. Jasne, ma to zapewne ogromne znaczenie narracyjne, ale mam o to lekki żal, bo ostatecznie całe budowane tak mozolnie napięcie poszło w diabły.
Czytaj też: Recenzja serialu Mroczne materie – sezon 2
Czytaj też: Recenzja serialu Bridgertonowie – 1 sezon to kostiumowy romans z nowoczesnym sznytem
Czytaj też: Recenzja 4 sezonu Chilling Adventures of Sabrina. Czy finał serialu satysfakcjonuje?
2. sezon The Mandalorian zachwyca stroną techniczną
Choć najważniejszy powinien być scenariusz, to ogromne znaczenie ma również strona techniczna serialu. Widać, że Disney znacznie zwiększył budżet, dzięki czemu efekty specjalne śmiało można porównywać z tymi znanymi z dużego ekranu. Wyjątkiem jest jedynie CGI Luke’a Skywalkera, które bardzo kłuło w oczy. Serio, czy nikt nie widział fanowskich grafik przestawiających Sebastiana Stana jako Luke’a? Naprawdę nie można było zaangażować go do tego projektu, lekko ucharakteryzować i tym samym jeszcze bardziej ucieszyć fanów, którzy w nim właśnie widzą następcę tego bohatera? Ale jeśli pominiemy ten element, efekty specjalne robią wrażenie. Wraz z o wiele bardziej rozbudowaną ścieżką dźwiękową. W pierwszym sezonie sporo narzekałam na muzykę, która była wręcz uboga. Tym razem się postarano i oprócz oryginalnych melodii pokuszono się o wykorzystanie klasycznych motywów. A to był strzał w dziesiątkę.
Scenariuszowo można ten nowej odsłonie sporo zarzucić, choć w dalszym ciągu jest to najlepszy element franczyzy jaki dostaliśmy od lat. W poszczególnych odcinkach można odnaleźć trochę błędów, widać też, że serial stoi na pewnym rozdrożu i miejscami twórcy nie do końca wiedzą, czym ta produkcja ma być. Przez większość czasu The Mandalorian wręcz oddziela się grubą kreską od Sagi Skywalkerów, jednak dając takie, a nie inne zakończenie sezonu znów się z nią łączy. Czasem jest nieprzewidywalnie i ekscytująco, a czasem całe napięcie gdzieś znika i łatwo jest domyślić się co zaraz zobaczymy na ekranie.
Pomimo tego, to nadal najlepsze co fanów Gwiezdnych Wojen spotkało. The Mandalorian z każdym odcinkiem dostarcza ogromną frajdę, a oglądanie serialu jest czystą przyjemnością. Składa się na to przedstawiony, bardzo różnorodny fragment Galaktyki, a przede wszystkim wspaniali bohaterowie. Historia ma sporo głębi, która często obywa się bez zbędnych słów. Produkcja dostarczyła nam zarówno momentów pełnych napięcia, jak i śmiechu, a nawet wzruszenia. I choć można było oczekiwać ciut więcej, to ja jestem w pełni usatysfakcjonowana tym, co dostała. Warto też zaznaczyć, że 2. sezon stawia również podwaliny pod trzy kolejne seriale. Jeden o Ahsoce, drugi o Boba Fettcie, a trzeci o Carze Dune. Jest więc na co czekać.