Reklama
aplikuj.pl

Czerwone strefy w Polsce to nieśmieszny żart. Oto jak wygląda to w praktyce

Pandemia w Polsce jest w odwrocie, mniej więcej od czasu kampanii prezydenckiej. Z tej okazji dzienna liczba zakażeń przekracza 2000 oraz dołączyliśmy do elitarnego grona stutysięczników. Rząd maluje więc na mapie kolejne czerwony strefy i pozostaje głuchy na postępującą w kraju anarchię. Robi to tak absurdalnie, że aż strach myśleć co przyniosą kolejne tygodnie.

Żółte i czerwone strefy rosną na mapie Polski jak grzyby po deszczu

Od 3 października mamy w Polsce 51 powiatów objętych obostrzeniami. 17 z nich znajduje się w kolorze czerwonym, a 34 w kolorze żółtym. Obostrzenia dotyczą głównie większych skupisk ludności. W weselach i spotkaniach rodzinnych może uczestniczyć mniej osób, ograniczone są konferencje, czy czas otwarcia lokali gastronomicznych i maksymalna pojemność kin. Do tego w strefach czerwonych obowiązuje nakaz noszenia maseczek również w przestrzeni publicznej.

Można powiedzieć, że w strefach czerwonych mamy taki mały lockdown. Aby trafić do strefy czerwonej, na danym obszarze w ciągu 14 dni musi pojawić się ponad 12 nowych zachorowań na 10 000 mieszkańców. W przypadku żółtej to liczba 6-12.

Brzmi to w miarę logicznie i jest potrzebne, bo lawinowo rosnąca liczba zachorowań wcale nie przypomina zapowiadanego przez rządzących odwrotu pandemii. Nawet kombinowanie w przepisach i skrócenie kwarantanny, co pozwoliło na nagły wzrost liczby ozdrowieńców nie są w stanie zakrzywić rzeczywistości.

Logiki nie ma za to kompletnie żadnej w kwestii wprowadzaniu kolorowych stref. Przykład? Białystok.

Białystok jest dzisiaj jak ostatnia wioska Galów otoczona rzymskimi legionami

Kto oglądał przygody Asterixa i Obelixa ten wie, że mieliśmy w niej ostatnią wioskę Galów, która była otoczona rzymskimi legionami i za nic nie dawała się podbić. Tak dzisiaj wygląda Białystok. Miasto, według przepisów, zdrowe otoczone przez wielką czerwoną strefę.

Przez ostatnich, ponad 20 lat, mieszkałem pod Białymstokiem. Później kilka lat w samym Białymstoku i w miniony weekend udałem się odwiedzić rodziców. Mieszkających w strefie… W sumie to ciężko powiedzieć. Teoretycznie już czerwonej. Bo granice strefy zdrowej kończą się wraz z granicami miasta, więc te trzy kilometry dalej wirus szaleje w najlepsze. Tak wynika z mapki wyżej.

Jak bardzo absurdalna jest ta sytuacja? Otóż jak w przypadku chyba każdego większego miasta, wiele osób pracujących czy przebywających w Białymstoku mieszka na co dzień na jego obrzeżach lub okolicznych miejscowościach. Gdybym miał strzelać, to zapewne 80-90% osób pracujących i mieszkających w obrębie kilkunastu kilometrów od stolicy Podlasia właśnie w niej pracuje. Do tego jeszcze więcej uczniów szkół średnich i studentów właśnie do Białegostoku dojeżdża. Codziennie ze strefy czerwonej objętej dużymi restrykcjami z powodu panującej zarazy. Nie wspominam już o ludziach, którzy w weekend na przysłowiowe piwo, czy choćby zakupy również do Białegostoku się udają.

Czy ktoś jest mi w stanie pokazać logikę takiego postępowania? W domu jestem w strefie zagrożonej, wirusy panoszą się na ulicach, ale jak jadę kilka kilometrów dalej do pracy to już jest wszystko ok? Ani ja nikomu nie zagrażam, ani nikt nie zagraża mi? Wesele w domu mogę zrobić na 50 osób, ale w Białymstoku już na 300?

W Polsce rośnie anarchia

fot. Siostra Bożena

Im dłużej patrzę na zarządzanie koronakryzysem w Polsce tym mniej dziwię się wszystkim koronasceptykom. Rząd nie robi nic, aby w jakiś sposób ludziom określanym mianem #COVIDIOTS wybić z głowy ich głupie pomysły. Niewiele robi też aby chronić ludzi przed realnym zagrożeniem. Z szacunków wynika, że w obecnym tempie liczbę 200 tys. zarażonych przebijemy do końca listopada. Najpewniej tak się stanie, bo kraj nie wytrzyma drugiego lockdownu, a żonglowanie strefami w obecnej formie niewiele pomoże.

Rządzący powtarzając w kółko o pandemii w odwrocie, czy poprzez nienoszenie maseczek tylko dodają pożywienia osobom, które w pandemię nie wierzą. Środowiska antyszczepionkowe szaleję w najlepsze. Robią masowe wypady do sklepów bez maseczek, a najbliższy weekend organizują kolejne odwoływanie plandemii, tym razem w różnych miastach Polski. Finał ponownie w Warszawie za dwa tygodnie. Ponownie bez maseczek, bez zachowywania dystansu, z biernie przyglądającą się Policją zezwalającą na publiczne organizowanie takich cyrków. Czy naprawdę ma dojść do tego, że ludzie bojący się o zdrowie swoje i bliskich mają zrobić kontrmanifestację i przejść do siłowych rozwiązań, żeby Policja zaczęła interweniować?

Nie mogło też obyć się bez osób, które na obecnej sytuacji zachcą zarabiać. Na portalu Zrzutka.pl wpłacono już ponad 27 tys. złotych na zbiórkę, z której korzyści czerpią prawnicy przygotowujący instrukcje obchodzenia prawa. Już nie tylko w przypadku maseczek, ale również np. dowolnego kontaktu z Policją. Bo oczywiście zgodnie z Konsytuacją każdy jest nietykalny, a policjant to może nam skoczyć. Anarchia pełną gębą.

Tyle dobrego, że za porządki w końcu wziął się Facebook. Portal nareszcie przestał patrzeć na zasięgi i uderza w skupiska koronasceptyków.

Drugiego lockdownu nie wytrzymamy, ale coś trzeba zrobić

Wprowadzanie kolorowych stref to nie jest zły pomysł, ale powinien być wprowadzony z głową. Przydałby się w Polsce jakiś specjalny koordynator, który byłby w stanie zarządzić obecną sytuacją. Potrzebujemy precyzyjnych i dobrze przygotowanych przepisów. A nie dziur jakie mamy obecnie, gdzie sądy uchylają wszelkie mandaty za brak maseczek. Potrzebujemy jasnej komunikacji, bez propagandy sukcesu i spójnej postawy polityków, którzy będą świecić przykładem.

Póki co mamy chaos, typowo polskie szukanie korzyści dla samych siebie i postępującą anarchię. I nic nie wskazuje na to, aby w najbliższych tygodniach miało być inaczej, niż tylko ciekawiej.

Chcesz być na bieżąco z WhatNext? Śledź nas w Google News